Decyzja Senatu nie oznacza jeszcze końca prawnej drogi ustawy o konkubinatach. Ale można już powiedzieć, że jest ona jasnym sygnałem, w jakim kierunku pójdą obrady. Obrońcy rodziny będą się już zajmować tylko blokowaniem adopcji przez pary homoseksualne, a zaakceptują (tak jak grupa hierarchów Kościoła) same związki osób tej samej płci. I niestety jest to bardzo zły sygnał. Nie tylko polityczny, ale także, a może przede wszystkim, eklezjalny.

Trzeba bowiem powiedzieć zupełnie otwarcie, że to, co się stało we Włoszech stało się nie tylko przy pełnym milczeniu, ale wręcz cichej akceptacji Stolicy Apostolskiej i znaczącej części biskupów. Nie jest przecież przypadkiem, że papież milczał, odmawiając zaangażowania się we włoską politykę, a włoscy biskupi, i to nawet ci konserwatywnie nastawieni, zostali skutecznie uciszeni. Nie brakowało za to biskupów, którzy zapewniali, że same związki osób tej samej płci nie są dla Kościoła problemem, o ile nie będą określane mianem małżeństwa i nie przyzna im się miana małżeństw. I takie właśnie stanowisko zostało przeforsowane.

Ale jeśli biskupi (i sam papież) sądzą, że na tym się skończy, to są naiwni (i jest to bardzo łagodne określenie). Homolobby i homolewica od dawnastosują w walce politycznej strategię salami, zwaną także metodą na ugotowanie żaby. Poszczególne postulaty wprowadzane są do debaty publicznej stopniowo, krok za krokiem. Najpierw homozwiązki, później małżeństwa, a w międzyczasie stopniowa legalizacja oddawania dzieci parom osób tej samej płci. Na końcu jest zaś uznanie, że każdy, kto odmawia uznania „równości małżeńskiej” (tak nazywa się w nowomowie gejowskiej walkę o zniszczenie normalnego małżeństwa i wprowadzenie „małżeństw homoseksualnych”) jest homofobem, którego należy skazać za mowę nienawiści. Włochy właśnie dynamicznym krokiem, przy milczeniu lub nawet cichej akceptacji Kościoła i papiestwa weszły na tą drogę. Bastion padł, a struktury kościelne, nie uznały za stosowne go bronić.

Tomasz P. Terlikowski