Wygrana Baracka Obama to zły sygnał dla świata i dla samych Stanów Zjednoczonych. Oznacza on bowiem, że Amerykanie wybrali, po raz kolejny, na swojego prezydenta człowieka, który jest symbolem antykultury śmierci, który eksportuje za ogromne pieniądze aborcję do krajów rozwijających, kto wspomaga hojną ręką jedną z najbardziej rasistowskich organizacji na świecie, czyli Planned Parenthood. Amerykańskim prezydentem został człowiek, który odebrał katolikom wolność sumienia, i który wymusza na instytucjach kościelnych finansowanie zabijania; został nim wreszcie człowiek, który niszczy rodzinę przyznając kolejne uprawnienia parom gejowskim.

 

Co oznacza ten wybór w dłuższej perspektywie? Otóż tyle, że Stany Zjednoczone odeszły od własnej, chrześcijańskiej, purytańskiej i wolnościowej tradycji, odrzuciły testament Ojców Założycieli i zdecydowały się na podążanie drogą dekadenckiej Europy. Imperia zawsze upadają wchodząc na taką drogę, i nie mam jakoś wątpliwości, że podobnie będzie z Ameryką. Romney nie był wyborem doskonałym, miał liczne wady, ale gwarantował przynajmniej spowolnienie (bo przecież nie zatrzymanie, samo to, że kandydatem republikańskim nie był chrześcijanin jest przykładem rozpadu etosu amerykańskiego) upadku duchowego (i co zawsze z tym związane upadku moralnego i społecznego) Stanów Zjednoczonych. Teraz tej nadziei już nie ma. Imperium pada.

 

„Zmiana” Obamy oznacza jednak, i to martwi znacznie bardziej niż upadek imperium (choć dla Polski to akurat bardzo zła informacja, bo to USA są gwarantem pokoju w Europie, bez nich nie jest on już ani pewny, ani stały), więcej zabijanych dzieci (także po urodzeniu), więcej propagandy gejowskiej za pieniądze amerykańskie i jeszcze mniej wolności sumienia. Szkoda. Ale to Amerykanie wciskają pedał gazu na drodze do własnej przepaści. I pokazują, że dla tej cywilizacji nadziei już nie ma.

 

Tomasz P. Terlikowski