Nazwiska hejterów są ogólnie znane. I nie ma powodu, by ponownie – wystawiając je na nasz prawicowo-katolicki hejt – je powtarzać. Nie mam też dość siły, by przypominać wciąż te same zarzuty (homoseksualizm, pedofilia, pazerność, polityczne uwikłanie itd. itp.), formułowane zresztą przez ludzi, którzy sami mogliby sobie – przynajmniej w kwesiach osobistych – niemało zarzucić. I dlatego dziś zamiast polemiki krótkie przypomnienie, że krzyk, hejt, niechęć do Kościoła nie powinna nam przesłonić kilku prawd, które są niezmienne, a które tak się składa, że Kościół wciąż głosi.

Pierwsza z nich jest absolutnie oczywista. Otóż Bóg nie tylko Jest (to właśnie jest Jego imię), ale też jest bliski, czuły, otwarty na nas, i wreszcie kocha nas miłością szaleńczą. I nie ma znaczenia, kim jesteśmy. On kocha zarówno Tomasza Lisa, jak i Tomasza Terlikowskiego, niezależnie od tego, kto i jak zgrzeszył (bo że zgrzeszył to absolutnie jasne). On kocha rodziców dzieci z in vitro i dzieci także. I każdy, w każdym momencie może się do Niego zwrócić. Nie ma takiego grzechu, który by to uniemożliwił. Ale… no właśnie, tu dochodzimy do drugiego elementu. Otóż w świecie istnieje także grzech. Mój, ale także innych. Tej trudnej i niewygodnej (szczególnie jeśli chodzi o uznanie mojego grzechu, bo ten innych jest jakoś lepiej widoczny) nie da się zakrzyczeć. Grzech ludzi Kościoła (oczywiście, że obecny) nie usprawiedliwia mojego grzechu. A jakby tego było mało ja nie będę sądzony za to, co zrobił mój proboszcz, biskup czy nawet arcybiskup Wesołowski. To sprawy  między nimi a Panem Bogiem, i On ich będzie sądził. Ja zaś stanę na sądzie z własnymi grzechami.

Z grzechami, z których każdy jest godzien piekła i potępienia. Jeśli zatem będę zbawiony, to nie dlatego, że jestem świetny albo nawet święty, ale dlatego, że ktoś wziął na siebie moje grzechy, i swoją śmiercią i zmartwychwstaniem odkupił je. Odkupił wszystkie grzechy, a uwierzenie, zawierzenie Mu jest drogą odkupienia grzechów. Zakrzykiwanie ich, skupianie się na wadach i winach ludzi Kościoła, a czasem instytucji nic nie zmieni. Ono nie ma mocy odkupieńczej, i choć może – na moment sprawić – że poprawi nam się nastrój, to nie zmieni faktu, że jesteśmy grzeszni, i że sami z naszym grzechem nie możemy sobie poradzić. To, że inni grzeszą nie niszczy mojego grzechu, a wieczne porównywanie się do innych, nie uczyni ze mnie świętego. Dlatego – kochani hejterzy – zamiast wciąż krzyczeć, atakować dajcie sobie szansę na wiarę, zawierzcie się Jezusowi, poproście Go o wejście w Wasze życie. On przyjdzie.

Jak to zrobić? Felek Alkoholik (Rafale Porzeziński jeszcze raz dzięki za tę płytę) dał kiedyś prostą odpowiedź. Nawet jeśli się nie wierzy, trzeba zasłonić okna, klęknąć i zacząć się modlić. Przezwyciężyć opory, niechęć, pokusy. Klęczeć i się modlić. A On przyjdzie. Może po dniu, a może po miesiącu, ale przyjdzie i da nam nowe życie. Odrodzi małżeństwo, wybaczy zdradę, pomoże pojednać się z rodzicami. I na koniec da Ducha, który będzie nas prowadził, gdy tylko będziemy chcieli być Jemu posłuszni. Duch zaś zaprowadzi nas do Kościoła, który jest nie tylko szpitalem polowym dla poranionych na wojnie ze światem, ale także wspólnotą świętych i grzeszników (a często świętych grzeszników). Kościoła, który nie jest wspólnotą polityczną, ale miejscem, gdzie każdy znaleźć może miłość (niekiedy trudną, ale nie ma przecież prostej, bezbolesnej miłości), wybaczenie, Boga. Gdy w Niego wejdziemy, gdy pozwolimy wybaczyć sobie grzechy (a nie  je zrozumieć i zaakceptować), gdy doświadczymy spotkania z Żywym Bogiem wtedy dopiero zrozumiemy, dlaczego Kościół nie może dać nam świętego spokoju, dlaczego wciąż przekonuje do pewnego stylu życia, a inny odrzuca, i dlaczego wciąż przypomina o pewnych fundamentalnych normach.

Wiem, że to niełatwa droga, że łatwiej jest hejtować i kwestionować, ale także z własnego doświadczenia wiem, że lepiej pójść tą drogą, niż wciąż dreptać w miejscu wykrzykując antykatolickie hasła. I wcale nie chodzi o piekło, ale o to, by osiągnąć szczęście już tu na ziemi. Pełne szczęście, które pozwala w Krzyżu (a nie ma życia bez Niego) dostrzec zmartwychwstanie. Jak na ikonie San Damiano, gdzie Chrystus na Krzyżu jest już triumfujący.

Tomasz P. Terlikowski