„Zbliża się ten cudowny, magiczny, wyjątkowy czas w roku, kiedy sytuacja kobiet gwałtowanie pogarsza się względem i tak lichej już normy” – tak zaczyna się tekst na jednym z portali feministycznych. Acha, myślę sobie, no tak, zaraz będzie o tym, ile to czasu kobieta będzie musiała spędzić w kuchni, pitrasząc wigilijne specjały, jakie porządki będzie robiła, ile okien umyje, podłóg wyfroteruje. Sama tkwiąca do świtu wśród garów, podczas gdy niedobry mężczyzna będzie sobie smacznie spał (wiadomo, w patriarchalnych związkach pan i władca nie ma żadnych obowiązków przecież, wszystko na barkach przemęczonych kobiet). Ale nie, to już stara śpiewka. To już się utrwaliło, zresztą panowie raźno ruszyli do kuchni, podbili niedostępne do tej pory królestwa kobiet, zdetronizowali je i sami gotują, podczas kiedy panie robią sobie np. manicure. Równouprawnienie wkroczyło do kuchni. Po co zresztą takie mocne słowa. We dwoje po prostu przyjemniej się gotuje. I tyle. Dobra kawa, ciepło i można prowadzić nocne małżonków rozmowy wśród aromatów wydobywających się z garnków i piekarnika. Chwilo trwaj.

Autorce jednak nie chodziło tym razem o prace fizyczne, a o sferę duchową, bo i na tej płaszczyźnie jesteśmy dyskryminowane. „Ten tekst powstaje z myślą o wszystkich dziewczynach i kobietach z heteroseksualnych, monogamicznych związków, które niestrudzenie, każdego kolejnego roku wysyłają w świat życzenia wszelkiej pomyślności, podpisując je nie tylko własnym, ale i swoich partnerów imieniem” – wyjaśnia autorka tekstu. No i wszystko jasne, no bo skoro to ONA pisze życzenia, to niech się tylko ONA je podpisze. Jak ON chce, żeby był podpisany, to niech ON sam o to zadba. Koniec z wykorzystywaniem kobiet. Wykorzystywaniem emocjonalnym. Bo takie życzenia, pod którym podpisani są ON i ONA (jej ręką), to nic innego jak utrwalanie w kobietach i przez kobiety fałszywego przekonania, że dzięki temu, iż to ONA pamięta o datach, rocznicach, uroczystościach, umacniają się relacje nie tylko z adresatami naszych życzeń, ale przede wszystkim z NIM. Bo to skandal, żeby z „ja” czynić „my”.

Tyle że na to „my” nie składa się tylko „ja”. Żeby było „my” potrzebne jest również „ty”. I dopiero połączenie „ja” i „ty” daje „my”, które nie tylko jest sumą tego, co do związku wnosi „ja”, i tego, co wnosi „ty”. To „my” jest nową niepowtarzalną jakością i wartością i w ramach tego „my” naprawdę nie  ma znaczenia, kto życzenia pisze i przygotowuje. Bo pisze i przygotowuje w imieniu „my”. Mam wrażenie, że w feministycznym coś takiego nie przejdzie. „Heteronormatywne kobiety mają więc tendencję do brania na siebie ciężaru gatunkowego relacji w niesłychanie nieproporcjonalnym stopniu, zaś heteronormatywni mężczyźni mają tendencję do beztroskiego i pozbawionego autorefleksji pozostawiania tego ciężaru w nieproporcjonalnie wielkim stopniu na barkach kobiet”. Trzeba to sobie powiedzieć wprost, panowie to pasożyty, które żerują na kobietach.

Ja wiem, że w genderowym świecie takie rzeczy w głowie się nie mieszczą, ale naprawdę jesteśmy różni i na siłę tego porządku nie zmienimy. W imię genderowych haseł kobiety nie staną się mężczyznami w spódnicach, a panowie nie będą kobietami. Nie wiem, czemu miałaby służyć ta zamiana ról, chyba tylko temu, żeby genderowe studia miały o czym rozprawiać, bo w codziennym życiu jest to niepotrzebne. Niech kobiety pozostaną kobietami ze swoją wrażliwością, empatią, zaangażowaniem, a mężczyźni niech pozostaną sobą, że swoimi cechami. I naprawdę nie ma się co na nich obrażać za to, że nie są kobietami, ani nie są tak nastawieni na relacje jak kobiety. A mam wrażenie, że brak typowo kobiecych cech u mężczyzn autorka odbiera jako ich największą wadę: „Nieumiejętność „obsługiwania” relacji i uczuć prowadzi do sprowadzenia ich do roli spektaklu, pozorów. I mężczyźni wciąż bardzo często zadowalają się tymi pozorami, całą resztę robią za nich i tak kobiety – matki, partnerki, koleżanki, siostry, z czasem córki”. Czy to oznacza, że bez kobiet mężczyźni by wyginęli jak mamuty? Panowie, czy nie czujecie się obrażani?

Żeby jednak była równowaga trzeba mężczyzn nauczyć dawania, a kobiety brania (bo jak wiadomo, mężczyźni nic nie dają z siebie). Kobiety muszą się więc wyzwolić od tych emocjonalnych wampirów, którzy wszystko zrzucają na ich barki. Nie da się przeprowadzić rewolucji, więc autorka proponuje walczyć o swoje małymi kroczkami: „w związku z tym może warto zacząć od malutkiego, drobniutkiego i kompletnie pozbawionego znaczenia mikroeksperymentu i życzenia świąteczne, jeśli to my je wysyłamy, podpisać w tym roku wyłącznie swym własnym imieniem”. Od razu zrobi się bardziej rodzinnie, nieprawdaż? Gdyby nie mężczyźni, o ile łatwiejsze byłoby kobiece życie. Kobiety nie musiałyby z nimi rywalizować, nie musiałby się o nich troszczyć i pisać ich imienia w czasie wypełniania kartek świątecznych, pisania smsów, czy maili. Tylko kto byłby największym wrogiem kobiet?

 

PS Do tej pory w naszej rodzinie to mężczyzna przygotowywał i wysyłał życzenia. Jeśli w tym roku na życzeniach zabranie mojego imienia, nie będzie to przeoczenie, ani zakamuflowana informacja o rozwodzie, ale walka o równe prawa tych mężczyzn, którzy do tej pory zajmowali się życzeniami. No bo w końcu, kurczę blade.

 

Małgorzata Terlikowska