Na starcie dzieci nie mogą być dzielone na biedne i bogate. Na starcie dzieci mają być równe. Nie możemy sprawiać, żeby dzieci czuły się gorsze. Dlaczego Jeremi Mordasiewicz z Konfederacji Lewiatan domaga się  zamknięcia… szkolnych sklepików: „Nie możemy tworzyć na terenie szkoły usługi, z której część uczniów może korzystać, a część nie. Przez sklepiki część dzieci czuje się gorsza, bo nie ma pieniędzy na zakupy”. Zamiast szkolnych sklepików proponuje więc stołówki dla wszystkich, tak by w szkole jedzenie nie dzieliło, a łączyło.

Pomysł sam w sobie nie jest zły. Ajentom można spokojnie podziękować za współpracę, a do prowadzenia sklepików zaangażować samych uczniów. Niech robią kanapki, a potem je sprzedają, a zarobione pieniądze przeznaczą na dodatkowe jedzenie dla tych, którzy kanapek z domu nie przynoszą, bo w domu nie ma z czego ich przyrządzić.  W podstawówce, do której chodziłam, szkolny sklepik prowadzili uczniowie. Towaru za dużo tam nie było (jak to w PRL-u). Coś do picia, świeże bułki z pobliskiej piekarni, szkolne przybory. Dla nas uczniów była to lekcja przedsiębiorczości i odpowiedzialności w praktyce. Przyjąć towar, policzyć pieniądze, rozliczyć się, sprawdzić, czy nie ma manka. A przy tym doskonała zabawa i nawiązywanie przyjaźni z innymi klasami, bo w pracę szkolnego sklepiku angażowały się osoby z różnych klas i różnych roczników. Bułka kosztowała niewiele, a bogatsi uczniowie zachęcani byli do tego, by kupili bułkę biedniejszemu koledze. System działał. Nikt głodny nie chodził. A dzieciaki miały na przerwie zajęcie. Pod koniec lekcji jeszcze rudka po klasach, a nuż ktoś zgłodniał. Chętnych do noszenia skrzynek nigdy nie brakowało.

Dziś w szkołach to jednak nie jedzenie dzieli najbardziej a ubranie. „Jak cię widzą, tak cię piszą”. Nie masz odpowiednich ubrań – wypadasz z towarzystwa. Presja rówieśnicza pod tym względem bywa znacznie większa niż w sprawie kanapek czy obiadów. Dlatego czas powrócić do szkolnych mundurków, może niekoniecznie w typie granatowych fartuszków z białymi kołnierzykami, jak to było za czasów siermiężnego PRL-u. Próba ich wprowadzenia przez MEN miała już miejsce za czasów, kiedy resortem kierował Roman Giertych. Nie wiem, czy to nazwisko pomysłodawcy zadziałało, czy zabrakło sensownych argumentów, ale reforma mundurkowa upadła pod hasłem, że jednakowe ubranie zabija indywidualność uczniów. A szkoda. Dziś mundurki noszą w zasadzie wyłącznie uczniowie najbardziej elitarnych szkół. To ich wizytówka i niewątpliwe ułatwienie dla rodziców. Raz, że odchodzi ciągłe marudzenie, że uczeń nie ma co na siebie włożyć, a dwa – wszyscy są tak samo ubrani, nie ma wiec rewii mody i nikt nie czuje się przez to gorszy. W pozostałych szkołach pstrokacizna i rewia mody, bo podobno rodzice sobie nie życzą takich zmian. A szkoda, bo to dopiero byłaby prawdziwa równość i nikt nie czułby się gorszy. Patrzę na przedwojenne szkolne zdjęcie mojej babci. Wtedy nikt o równości nie mówił, a szkolne mundurki były oczywistością. I komu to przeszkadzało?

Małgorzata Terlikowska