Temat samotnych matek wrócił w związku z programem 500 plus. Samotna matka z jednym dzieckiem niełapiąca się na próg dochodowy jest ponoć przez program PiS-u poszkodowana. Za to pieniądze dostaną bogacze, tylko dlatego, że mają co najmniej dwoje dzieci. Takimi przykładami szarżuje „Gazeta Wyborcza”, by pokazać, że rządząca partia nie chce pomagać najbardziej potrzebującym. Przykre jest to szczucie jednych na drugich przez media. Przykre to podsycanie nienawiści do tych, którzy mają lub planują większą niż standardowa liczbę dzieci. I do tych, którzy dziś sobie radzą (co nie znaczy, że pewnego dnia nie staną po tej drugiej stronie. Wypadek, choroba, utrata pracy i nagle życie na dobrym poziomie przestaje takim być i konieczne okazuje się wsparcie państwa).

Ustalmy jednak pewne fakty. Program 500 plus to nie program socjalny, a prorodzinny, adresowany przede wszystkim do tych rodzin, które mają jedno dziecko. 54 procent polskich rodzin to model 2 plus 1 i to te rodziny rząd chce skłonić to posiadania kolejnych dzieci. Z punktu widzenia gospodarki, demografii, edukacji, wychowania to najgorszy z możliwych scenariuszy (pomijam sytuację, kiedy więcej dzieci dana para mieć po prostu nie może, bo to też coraz częstszy problem). Dlatego tak ważne jest wspieranie tych rodzin w decyzji o kolejnych dzieciach. I zabezpieczanie ich finansowo, nawet jeśli to tylko 500 złotych. To już konkretna suma pozwalająca kupić pieluchy czy jedzenie dla dziecka, jeśli mama z jakiegoś powodu nie karmi dziecka piersią.

Samotne matki, jeśli znajdują się w trudnej sytuacji, mogą liczyć na pomoc socjalną. I jeśli ktoś znalazł się w takiej sytuacji, niewątpliwie państwo winno mu pomóc. To nie ulega wątpliwości. I nie mam wrażenia, że nie pomaga. To samotny rodzic może się choćby z podatku rozliczać z dzieckiem czy dziećmi. Takich przywilejów nie mają rodziny pełne, bez względu na liczbę posiadanego potomstwa. Samorządy, chociażby podczas rekrutacji przedszkolnej czy do żłobków, dają samotnym rodzicom pierwszeństwo, z miejsca dostają oni znacznie większą liczbę punktów niż rodziny z obojgiem pracujących i płacących podatki rodziców. I dobrze, że najbardziej potrzebujący to wsparcie dostają, pod warunkiem, że preferencje nie prowadzą do patologicznych nadużyć. A takie sytuacje w pewnym momencie stały się niestety normą. Okazało się bowiem, że samotna matka to ta faktycznie samotnie wychowująca dziecko, zostawiona przez męża czy partnera, i ledwo wiążąca koniec z końcem, bo zasądzonych alimentów tatuś płacić nie zamierza. Ale samotną matką była też kobieta żyjąca w konkubinacie, celowo nie zawierająca małżeństwa, dobrze zarabiająca, podjeżdżająca pod przedszkole wypasionym samochodem. Dodatkowo ojciec dziecka nie ma ograniczonych praw, mieszka z dzieckiem, odbiera je, ale jako że mężem nie jest, można z preferencji skorzystać, przecież i tak nikt tego nie sprawdzi. To „Gazeta Wyborcza” opisywała owo „kłamstwo przedszkolne” choćby we Wrocławiu: „Historia powtarza się co roku. Zastępy matek udają samotne, by zdobyć punkty i zapisać dziecko do przedszkola. Wszyscy o tym słyszeli, ale nikt nie umie temu zaradzić. Magda, 30-letnia specjalistka od reklamy: - Przyznaję, skłamałam, że wychowuję dziecko samotnie, choć żyjemy z partnerem. W inny sposób do najbliższego przedszkola bym się nie dostała”. Owe „samotne matki” nie raz śmiały się w twarz małżonkom, że niby one takie zaradne, a reszta to frajerzy. I nagle najbardziej poszkodowaną grupą okazywały się małżeństwa z jednym czy dwojgiem dzieci. Był czas, że grupa przyjętych do przedszkola dzieci składała się wyłącznie z tych wychowywanych przez „samotne matki” (cudzysłów jest celowy). W pewnym momencie i dyrektorzy, i samorządy postanowili to kombinatorstwo ukrócić, choćby umożliwiając kontrole na wniosek burmistrza. I tak „samotne matki” kombinatorki rzuciły cień na te faktycznie potrzebujące pomocy. Tylko że z nieufnością zaczęto już patrzeć na wszystkie kobiety korzystające z preferencji. Dzięki postawie innych matek.

Problem samotnego macierzyństwa narasta. Coś co powinno być marginalnym zjawiskiem (nie da się go wykluczyć, choćby przez zgony matek czy ojców) nabiera ogromnych rozmiarów. Liczby szokują. Coraz częściej w wielu szkołach są klasy, w których nie ma ani jednego dziecka wychowywanego w pełnej rodzinie. I nie są to sieroty czy pół sieroty, tylko dzieci, których rodzice żyją, tyle że często w nowych związkach. Serwis biqdata.pl podaje, że najwięcej niepełnych rodzin jest w Sopocie, Łodzi i na Dolnym Śląsku. W samej tylko Warszawie jest ponad 109 tysięcy matek samotnie wychowujących dzieci, w Łodzi blisko 57 tysięcy.

Pytanie, czemu jest ich tak dużo? Czy wpływ na to mają przemiany kulturowe i społeczne aprobujące rozwody, a wręcz namawiające do nich? Czy może promocja konkubinatów i związków partnerskich, które statystycznie są znacznie mniej trwałe niż małżeństwa? A może brak odpowiedzialności za własne dzieci, w imię przyjemności i egoizmu? Należy także zwrócić uwagę na fakt, że to przemiany społeczne i kulturowe powodują, że coraz częściej to nie mężczyzna odchodzi czy zdradza, ale kobieta. I to też kobiety częściej wnoszą sprawy o rozwód, bo – … im się to często ekonomicznie opłaca. Smutne to, ale prawdziwe. Tracą na tym nie tylko małżeństwa, rodziny, ale przede wszystkim dzieci. „Rodziny "porozwodowe" znajdują się w dość specyficznej sytuacji, którą dobrze określa termin "rodzina rozbita". Nie jest to bowiem sytuacja, w której ojca albo matki w ogóle brakuje (jak w wypadku wdowieństwa). Jest ojciec, jest i matka, ale żyją osobno: jedno "na stałe", drugie najczęściej "na przychodne". Fakt ten stwarza dość skomplikowany układ: matka - dziecko - ojciec. Niektóre matki próbują z tego układu w ogóle wyeliminować ojca. Niekiedy jest to konieczne, aby uwolnić się od dotychczasowego prześladowcy. Ale nie tylko w takich skrajnych przypadkach matki utrudniają ojcu kontakt z dzieckiem. Bywa, że rodzice prowadzą swoistą wojnę o dziecko, by odegrać się na sobie za doznane krzywdy, upokorzenia, rozczarowanie. Urazy tym spowodowane zostają udziecka na całe lata” – przekonywał w tygodniku „Niedziela” Antoni Szymański.

Dlatego w obliczu lawiny rozwodów, rozpadającej się ogromnej liczby małżeństw, należy wspierać każde działanie wspierające rodzinę. A nic tak rodziny nie cementuje jak dzieci. „Prawdopodobieństwo rozwodu zmniejsza: o połowę drugie dziecko w rodzinie, czterokrotnie – trzecie dziecko, siedmiokrotnie – czwarte dziecko. Z małżeństw z jednym dzieckiem pochodzi prawie połowa dzieci rozwiedzionych rodziców, a tylko co siódme dziecko wychowywało się przed rozwodem w rodzinie z trojgiem lub więcej dzieci” – wskazują autorzy raportu na temat rozwodu przygotowanego przez Fundację Mamy i Taty. Z badań GUS wynika zaś, że spośród małżeństw z czwórką i więcej dzieci rozpadło się w roku 2009 zaledwie 0,97 procent małżeństw, a tych z jednym dzieckiem rozpada się blisko 40 procent (dokładnie 38,55 procent). Może więc program 500 plus uratuje przed rozpadem wiele małżeństw. I dlatego warto go wdrażać i realizować.

Małgorzata Terlikowska