Organizacje kobiece wspierane przez portal naTema.pl boleją, że państwo nie refunduje spirali wewnątrzmacicznych. W obliczu niedofinansowania służby zdrowia, braku pieniędzy choćby na onkologię, postulat ten jest niedorzeczny. Ale niedorzeczny jest nie tylko ze względów finansowych. Niedorzeczny jest przede wszystkim ze względów zdrowotnych. Środki i preparaty antykoncepcyjne lekami nie są, a ich stosowanie zostawia piętno na zdrowiu kobiety. Dlatego należy głośno o tym mówić, bo wiele kobiet nie jest tego zagrożenia świadomych. Paradoksalnie również od swojego lekarza często nie dostają one rzetelnych informacji na temat skutków ubocznych długotrwałego ubezpładniania się na własne życzenie. Dlaczego? Bo się to lekarzom po prostu nie opłaca. Korzystniej jest dla nich, kiedy pacjentka regularnie wraca po receptę na antykoncepcję, bo każda wizyta to konkretne pieniądze. Lekarze, którzy odmawiają wypisywania antykoncepcji, spotykają się natomiast z ostracyzmem środowiska i zarzutem, że… psują rynek. Wbrew czarnemu PR-owi środowiska na brak pacjentek nie narzekają.

Pacjentki są co prawda wolnymi osobami i ze swoim zdrowiem, mogą robić, co chcą. Jeśli więc decydują się na antykoncepcję, to – według organizacji kobiecych – psim obowiązkiem lekarza, jest wypisanie jej recepty: „Barierą jest (…) ideologia katolicka niemałej części lekarzy i farmaceutów, którzy w trosce o zbawienie kobiet odmawiają im dostępu do spirali. Inni zaś traktują założenie czy wymianę spirali jako świetną okazję do zrobienia biznesu na kobietach w potrzebie” – pisze Anna Dryjańska na portalu naTemat.pl. Tylko czy lekarz to wyłącznie zakończenie długopisu i bezwolna istota, która ma spełniać żądania pacjentek?  „Pacjentka oczekuje, że bez przyczyny medycznej, wyłącznie dla jej seksualnego komfortu, lekarz przepisze środek, który ostatecznie może jej zaszkodzić” – komentuje taką sytuację prof. Chazan w wywiadzie-rzece „Prawo do życia. Bez kompromisu”. A o skutkach ubocznych antykoncepcji napisano już naprawdę sporo. To więc nie tylko problemy z poczęciem dziecka, ale szereg komplikacji stricte medycznych: udar mózgu, zawał serca, zator tętnicy płucnej, choroby wątroby, depresja, a nawet zwiększone ryzyko zgonu. Kto zapłaci za leczenie komplikacji? Organizacje kobiece czy podatnicy?

Teoria sobie, życie sobie. I mimo udokumentowanych komplikacji miliony kobiet nie wyobrażają sobie życia bez antykoncepcji (choćby rozmaite fora dla mam pełne są pytań o polecaną i sprawdzoną przez inne mamy antykoncepcję). Za utratę zdrowia na własne życzenie płacą, i to nie mało: „W Polsce zabezpieczenie przed niechcianą ciążą to dla przeciętnej kobiety lub pary nadal spore obciążenie finansowe. I choć pigułki antykoncepcyjne mogą stanowić poważny wydatek w domowym budżecie, to schody zaczynają się, gdy kobieta chce zastosować najskuteczniejszą metodę zapobiegania ciąży – spiralę antykoncepcyjną” – ubolewa nad losem kobiet Anna Dryjańska. Co bardziej zdeterminowane zakupują więc spirale na kredyt:  „Co prawda jest to wydatek, który trzeba ponieść tylko raz na pięć lat i w dłuższej perspektywie wychodzi taniej niż alternatywne metody, ale wiele Polek nie może wyciągnąć z portfela takiej kwoty. Wtedy korzystają z możliwości... zakupu spirali na raty, którą oferują prywatne gabinety ginekologiczne. Wysokość comiesięcznej raty przy rocznym okresie kredytowania to około 70 złotych”. I tak oto mamy paranoiczną sytuację, o której nieraz mówił prof. Chazan: „Pacjentki najpierw wydają duże sumy na środki antykoncepcyjne (podobnie państwo, ponieważ niektóre środki są częściowo refundowane), potem po zmianie planów prokreacyjnych znowu wydaje się pieniądze na koszty związane z leczeniem niepłodności”. Choć kobieta może wywierać presję na lekarzu, on powinien kierować się przede wszystkim wiedzą medyczną, a nie PR-em firm farmaceutycznych: „Lekarzowi nie wolno jej (kobiety – MT) zachęcać do antykoncepcji, a nawet może on odmówić wypisania recepty nie tyle ze względu na klauzulę sumienia, ile na zasadę „przede wszystkim nie szkodzić”. Znajomi lekarze, którzy nie przepisują antykoncepcji, wcale nie muszą zasłaniać się klauzulą sumienia czy religią. Medycyna sama dostarcza im argumentów.

Ta bowiem, tak zachwalana i promowana przez Annę Dryjańską spirala to preparat o działaniu wczesnoporonnym. I choć w ulotce dołączonej do preparatu przeczytać można wyłącznie lakoniczne hasło, że oddziałuje on na endometrium, to w istocie oznacza to, że zmienia on właściwości błony śluzowej macicy. „Pod ich wpływem macica staje się nieprzyjazna dla zarodka, który nie może się w niej zagnieździć – i umiera” – wyjaśnia w przytoczonym wykładzie prof. Chazan. Zwolennicy tej formy antykoncpecji oczywiście przekonują, że przecież ciąża jest wtedy, kiedy zarodek się zaimplantuje w macicy. Tyle że nie oznacza to, że wcześniej nie mamy do czynienia z człowiekiem na najwczesnijszym etapie rozwoju. Bo człowiek powstaje w momencie połączenia komórki jajowej z plemnikiem, a nie w momencie implantacji. Ekwilibrystka zwolenników antykoncepcji stoi w sprzeczności z faktami biologicznymi.

Dlaczego więc państwo ma przykładać rękę do zabijania własnych obywateli? Dlaczego ma to finansować? W sytuacji całkowitej zapaści finansowej służby zdrowia, pieniądze powinny iść na procedury ratujące życie, choćby na rozwój onkologii, która w porównaniu nawet z europejskimi standardami u nas kuleje. Antykoncepcja nie jest towarem pierwszej potrzeby, a człowiek – jako istota posiadająca wolną wolę i rozum –jest w stanie nad swoją seksulanością zapanować bez sztucznego ubezpładniania się.

Małgorzata Terlikowska