Gilbert Keith Chesterton z wrodzonym sobie wdziękiem pisał na przełomie wieków, że feminista to ktoś, kto nienawidzi wszystkiego co kobiece. Minęło sto lat i definicja Chestertona całkowicie straciła swoją rację bytu. Dziś feminista to brzmi dumnie. Feminiści dobrze rozumieją się z feministkami i pod ich ciepłymi skrzydłami (konkretnie przy „Feminotece”) przysiedli ze swoim pomysłem. Pomysłem na to, jak walczyć z przemocą, dyskryminacją i brakiem równości w każdym aspekcie życia społecznego. Zawiązali grupę „Głosy Przeciw Przemocy” i chcą działać: „myślałem o tym, że brakuje działaczy facetów, którzy działaliby antyprzemocowo, antyseksistowsko” – mówi jeden z nich. Bo to już mit, że jesteśmy różni: „…kobiety nie są z Wenus, a mężczyźni nie są z Marsa, ale że wszyscy pochodzimy z planety Ziemia. Nie należymy do przeciwnych płci, ale do pokrewnych płci. Więcej nas łączy niż dzieli.  Mamy podobne zdolności i możliwości oraz podobne cele” – pisze Michael Kimmel w eseju „Człowiek jako gatunek zagrożony przez płeć”. Zatem feministki i feminiści razem będą walczyć o nowego mężczyznę.

Kim więc dziś jest feminista? Jak sami panowie skupieni wokół „Głosów” przyznają, nie ma jednej definicji, tak jak nie ma jednej definicji feminizmu. Najogólniej feminista to ten, kto działa na rzecz kobiet i równości w ogóle. Albo tak jak mówi Krzysztof: „Ja się czuję feministą i uważam, że tutaj chodzi przede wszystkim o konkretne wartości, których na co dzień brakuje w życiu społecznym i medialnym. Chciałbym, żeby te wartości feministyczne przestały być stygmatyzowane, to jest taka pierwsza myśl, która mi towarzyszy, a druga to taka, że to jest element tej samej opresji, w której żyję jako osoba homoseksualna, jako gej”. Niestety, nie wyjaśnia na czym owa opresja polega, ani o jakie konkretnie wartości chodzi. Generalnie feminista to przeciwieństwo „rycerza”. Dzielnego, walecznego mężczyzny, który gotów jest oddać życie za swoją wybrankę, ideały i wartości.

Feminista rozprawia się z wizją mężczyzny promowanego przez kulturę masową: „Kultura masowa nam pokazuje te wzorce z amerykańskiego kina akcji, gdzie po prostu facet strzela z pędzącego samochodu, zabija dwadzieścia osób, w międzyczasie ginie jego dziewczyna, ale pod koniec filmu jest happy end, ponieważ znajduje sobie nową kobietę i to wszystko w ciągu stu dwudziestu minut filmu”. Koniec więc z typem nieustraszonego komandosa rodem z Jamesa Bonda. Albo tym z „Ojca chrzestnego”, w którym nakreślony jest „obraz mężczyzny, który musi zabijać innych mężczyzn i uczestniczyć w walce zbrojnej w podziemiu przestępczym, żeby być uznanym przez innych mężczyzn”. Tyle tylko, że są to pewne kreacje stworzone na potrzeby filmu, rozrywki, z realnym życiem nie mające za wiele wspólnego.

[koniec_strony]

Teraz trzeba więc wypracować nowy model męskości, w którym „da się mówić o własnych emocjach i to o takich emocjach, które są w tradycyjnym modelu męskości wstydliwe”. Feminista jako nowy typ mężczyzny ma wejść w rolę kobiecą i zacząć odważnie mówić o swoich słabościach, bolączkach. Bo je też mężczyźni mają, tylko z niewiadomego powodu skrywają za maską twardziela: „nie trzeba zawsze „brać się w garść”, mężczyzna ma prawo się bać wielu rzeczy”. I tu przypomina mi się piosenka Danuty Rinn:

„Gdzie ci mężczyźni, prawdziwi tacy,

mmm, orły, sokoły, herosy!? 

Gdzie ci mężczyźni na miarę czasów, 

gdzie te chłopy!?”.

Inaczej mówiąc, nowy mężczyzna będzie promował po prostu tchórzostwo. To, co od starożytności było wadą, dziś zaczyna być zaletą. Tchórzostwo to skrajność, jak pisał Arystoteles. Prawdziwą cnotą jest męstwo. I tylko ono powinno charakteryzować prawdziwych mężczyzn. Etyka klasyczna mówi wprost, że tchórzostwo to po prostu brak męstwa. Świadczy ono o nieopanowaniu uczucia strachu. Po prostu, z wady nie da się zrobić cnoty, nawet gdyby bardzo wszelkiej maści feminiści się starali.

Nie jestem ani zwolenniczką przemocy, ani fanką „macho”. Niemniej mam wrażenie, że jeśli mężczyźni mają działać, to niech to robią po męsku, z właściwą sobie odwagą i właśnie rycerskością. Bo to naprawdę nie jest nic zdrożnego, z czym należy w imię genderowej poprawności walczyć. Mężczyźni mają mówić o uczuciach, mają być empatyczni, ale po męsku.

Wszelkie próby, które usiłują uczynić mężczyzn bardziej kobiecymi, do niczego dobrego nie prowadzą. Bo być może z empatycznym, bojaźliwym i pełnym lęków mężczyzną można miło porozmawiać przy kawie czy iść na zakupy, ale budować trwały związek jest już bardzo trudno. Bo to mężczyzna ma być tym, który przezwycięża kobiece lęki, a nie jeszcze dokłada swoje. Żyjący w strachu mężczyzna, bojący się odpowiedzialności, ale też i ryzyka, nie zbuduje trwałego związku, nie da kobiecie oparcia. Bo mąż nie ma być przyjaciółką, tylko właśnie bojownikiem i rycerzem. Mężczyzna ma być „duchowym przywódcą rodziny” – jak pisze Larry Richards w książce „Być mężczyzną”. Nie oznacza to, że ma być nieczułym, bezwzględnym macho. To ekstremum. Niemniej między typem macho a tchórzliwym feministą jest miejsce dla walecznych, szarmanckich rycerzy, którzy kupują kobietom kwiaty, ustępują im miejsca (a nie siedzą w rozkroku, zajmując nie tylko swoje miejsce), przepuszczają w drzwiach, przytulają, pocieszają, wysłuchują. Po prostu kochają.

„Błędem jest powtarzanie facetom, że mają być nadzwyczaj mili i delikatni oraz zawsze wypowiadać się z ogładą i łagodnością. Wolne żarty! To po prostu nie zadziała” – uważa Larry Richards. I dodaje, że zamiast zachęcać mężczyzn do tego, by rozwijali swoje męskie cechy, by coraz bardziej byli mężczyznami, narzuca im się swoistą poprawność polityczną. A ta poprawność to choćby „obalanie patriarchatu” – jak mówią panowie skupieni wokół „Głosów Przeciw Przemocy”. Tylko gdzie ten patriarchat?

Jeśli mężczyzna poszukuje ideału swojej męskości, daleko nie musi szukać – przekonuje Larry Richards: „Jezus Chrystus był męskim facetem! Dowiódł tego, oddając bezwzględnie wszystko, co miał dla dobra innych – wystarczy spojrzeć na krzyż”. Ku refleksji mężczyzn, którzy chcą być mężczyznami, a nie feministami skupionymi na własnych lękach i obawach.

Małgorzata Terlikowska