Po raz kolejny wraca ten problem. Z Mszy św. zostają wyproszeni rodzice z dzieckiem. Podobno płakało. Jak bardzo – nie wiem, bo tam nie byłam. Sprawę opisała czytelniczka „Gościa Niedzielnego”. Faktem jest, że coraz częściej okazuje się, że dla rodziców z dziećmi miejsca w kościele nie ma. Bo dzieci zachowują się jak dzieci, a nie jak dorośli. I dorosłych swoim zachowaniem irytują.

W trzynastoletnim okresie chodzenia z dziećmi do kościoła widziałam już rozmaite rozwiązania. Specjalne msze dla dzieci, które często, niestety (i nie ma w tym winy księży odprawiających takie msze) dzieci demoralizują. Msza przeradza się w rodzaj pikniku. Tu ktoś pije sok, tam je chrupki lub banana. A w tle toczy się Msza. Chyba jednak nie o to chodzi.

Innym rozwiązaniem są specjalnie wydzielone strefy, za szybą (pewnie dźwiękoszczelną). I w takim akwarium (gdzieś na tyłach świątyni) mogą w liturgii uczestniczyć rodzice z dziećmi. Wilk syty i owca cała? Niby tak, ale czy w kościele trzeba dzielić wiernych na tych, którzy mogą być blisko ołtarza, i tych, których miejsce jest w szklanej klatce? Jakoś też to rozwiązanie budzi moje wątpliwości.

Co zatem zrobić, żeby dzieci nie przeszkadzały? Wychowywać, to jasne. Tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć. Ale przede wszystkim zabierać do kościoła, wspólnie klękać, wspólnie czynić znak krzyża w myśl zasady, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.

Z niemowlęciem raczej problemu większego nie ma. Łatwo je uspokoić, łatwo wziąć na ręce i szybko wyjść z kościoła, kiedy ono zaczyna płakać. Schody zaczynają się w momencie, kiedy dziecko zaczyna chodzić. Trudno mu bowiem zrozumieć, że świątynia to nie plac zabaw i tu nie biegamy. Zgadzam się, jest tu potrzebna praca rodziców, często ogromna praca, żeby poskromić dziecko. I czasem udaje się szybko, czasem potrzeba sporo czasu, żeby dziecko zrozumiało, że tu, gdzie inni się modlą, gdzie jest Pan Jezus, należy zachowywać się godnie. A posykiwania i pochrząkiwania niezadowolonych osób naprawdę nie pomagają rodzicom. Dzieci to bowiem żywe istoty, które mają swoje emocje i których po prostu nie da się zaprogramować (dla nas wyjściem były Msze w godzinie drzemki. I nie ukrywam, że taki śpiący człowiek, to było wybawienie).

Nasze dzieci chodzą wspólnie z nami do kościoła od początku. Niech nasiąkają tą atmosferą od urodzenia. Niech uczą się, że jest to ważny element w życiu ich rodziców, rodzeństwa, a z czasem – mam nadzieję, że uda się to zaszczepić wszystkim dzieciom – także w ich. Czasem pojawiają się rady, żeby zostawić dzieci w domu i chodzić na Mszę św. naprzemiennie. Do mnie ten pomysł zupełnie nie przemawia. I to z kilku powodów. Po pierwsze, we Mszy św. chcemy uczestniczyć całą rodziną. Niedziela to często jedyny dzień w tygodniu, kiedy się nie mijamy, tylko mamy czas dla siebie. I po prostu chcemy być wtedy razem z naszymi dziećmi. Po drugie, w sytuacji kryzysowej, możemy się wymienić. Ktoś może wyjść z plączącym dzieckiem, drugi zajmie się pozostałymi dziećmi. Tak jest wygodniej i bez stresu. Po trzecie, i najważniejsze, nie widzę powodu, by wprowadzać limit wiekowy, od którego można przyprowadzać dzieci do kościoła. Jak ono ma się nauczyć uczestniczenia we Mszy świętej, kiedy w kościele nie bywa z obawy, by komuś nie przeszkadzało? Można co prawda w ramach instruktażu włączyć zawsze TV i tam pokazać, jak wygląda Msza św., tyle że jednak chybiony to pomysł. Podoba mi się w tym kontekście analogia z nauką pływania. Jeśli chcemy nauczyć dziecko pływać, to idziemy z nim na basen. Jeśli chcemy, by dziecko nauczyło się bycia w kościele, prowadzamy je do kościoła, zakładając, że czasem może się zdarzyć, że dziecko się rozpłacze, czy głośno zaśpiewa „Alleluja” niekoniecznie wtedy, kiedy jest na to czas w liturgii. I proszę innych wiernych, nie rzucajcie wtedy na rodziców gromów. Pomyślcie, że to dziecko tak się właśnie modli i ta modlitwa też jest miła Panu Bogu. Tak jak pana z ławki po prawej i sędziwej staruszki odmawiającej różaniec.

Zdaję sobie sprawę, że w tym sporze o przyprowadzanie dzieci do kościoła nie jestem obiektywna. Jako rodzic sama z dziećmi w ciągu trzynastu lat wiele przeszłam. Tak, nasze dzieci też czasem skakały, też wędrowały, też wybuchały płaczem, bo nie pozwalaliśmy im robić wyścigów w nawie głównej czy wdrapywać się na ołtarz, albo wyciągać kwiatków ze zdobiącej świątynię wiązanki. Wielokrotnie wyprowadzaliśmy dzieci z kościoła, bo zaczynały wariować. Dlaczego to robiły? Nie dlatego, że były źle wychowane i robiły na złość księdzu czy innym wiernym. Tylko dlatego, że były małymi dziećmi i dopiero wszystkiego się uczyły. Dlatego, proszę i księży, i tych, którzy dawno już wychowywali swoje dzieci i zdążyli zapomnieć, jak to było, doceńcie wysiłek rodziców, że przyprowadzają dzieci do kościoła, że chcą, by dobrze czuły się w tym miejscu (co nie oznacza, że mogą robić, co chcą. Od tego są rodzice, by w stosownym momencie zareagować). Pomyślcie o tym, że wcale nie jesteśmy zadowoleni z tego, jak nasze dziecko się zachowuje. Wcale nie jest nam miło, kiedy widzimy skierowany na nas wzrok pełen wyrzutu. Ten czas nie trwa wiecznie. Dzieci rosną i czterolatek już się nie zachowuje jak dwulatek. Już się nauczył, że kościół to miejsce modlitwy. Proszę, zanim kolejny raz jakiś rodzic zostanie wyproszony z małym dzieckiem z kościoła, przypomnijcie sobie, że ta niedzielna Msza św. to ważny element religijnego wychowania tych dzieci. I chwała rodzicom, że się tego podejmują w świecie, który odrzuca Pana Boga. 

Małgorzata Terlikowska