Kardynał Kazimierz Nycz i arcybiskup Henryk Hoser postanowili zrobić porządki i postawić na rzetelne przygotowanie narzeczonych do sakramentu małżeństwa, a nie na fikcję, jaką często były weekendowe kursy. Ot, taki kościelny „fastfoodzik”. Ma być łatwo, przyjemnie, a przede wszystkim szybko. Dlatego w swoich diecezjach powiedzieli takiej formie przedślubnego przygotowania „nie”. Biorąc pod uwagę statystyki, liczbę rozpadających się małżeństw (tych sakramentalnych), okazuje się, że wiele par absolutnie nie jest gotowych na realizację tego zobowiązania, które ślubują sobie przed Panem Bogiem. Jeśli do tego dołożyć rodzinne doświadczenia związane z rozwodami, to z przykrością trzeba stwierdzić, że słowa przysięgi małżeńskiej dla niektórych są pustą, nic nieznaczącą formułką.

<<< TAKIEJ KSIĄŻKI O JEZUSIE JESZCZE NIE CZYTAŁEŚ! ZOBACZ! >>>

Żeby zacząć jeździć samochodem, trzeba skończyć kurs – teoria, praktyka, jazdy dodatkowe, coraz trudniejsze egzaminy. Żeby mieć sakramentalne małżeństwo  – wystarczy parę godzin teorii, jakieś warsztaty i po sprawie. Jest karteczka, są pieczątki. Nikt się już nie będzie czepiał. Jakoś te parę godzin narzeczeni wytrzymają. A wiadomo, dziś ludzie pobierają się coraz później, wszyscy ciężko pracują od świtu do zmroku, to i nie mają czasu na przygotowanie do małżeństwa. W zasadzie mają – bo sen z powiek spędza im suknia, sala weselna, menu, sesja zdjęciowa. Tak naprawdę sprawy drugorzędne. A ile energii na to idzie. Ile sal weselnych trzeba obejrzeć, ile sukni przymierzyć, ile garniturów. Po takim maratonie ostatnią rzeczą jest chęć słuchania o tym, że w małżeństwie zakochanie minie, że miłość będzie się zmieniać, że przyjdą dzieci, a wraz z nimi nowe wyzwania dla małżonków, że małżeństwo to na zawsze, że jego istotą jest wierność. Zresztą wielu uczestników kursu i tak od dawna żyje jak mąż z żoną, z nauką na temat moralności seksualnej też im nie po drodze, ale żeby mieć ślub jak z bajki, zaliczają kursy, bo bez nich ksiądz do ślubu nie dopuści.

Nie przeczę, że organizatorzy kursów weekendowych dokładali wszelkich starań, zabiegali o dobrych wykładowców, szukali atrakcyjnych metod. Tyle że kilka godzin to za mało, żeby choćby zasygnalizować istotę małżeństwa chrześcijańskiego (a mniemam, że ci, którzy uczestniczą w kursach przedmałżeńskich, do takiego się przygotowują) czy najważniejsze problemy, z którymi małżonkowie mogą się spotkać na swojej drodze życia małżeńskiego. Pewnie, gdyby kursy trwały latami i tak nie udałoby się wyczerpać tej tematyki, bo jest ona przebogata. A do tego życie pisze scenariusze, których w najśmielszych marzeniach człowiek by nie przewidział.

Samo zlikwidowanie kursów weekendowych nie wpłynie na mniejszą liczbę rozwodów. Potrzebna jest gruntowna reforma przygotowania do sakramentu małżeństwa, o której bardzo często mówi choćby abp. Henryk Hoser. Programy, które napisane zostały trzydzieści czy czterdzieści lat temu, dziś nie spełniają swojej funkcji. Są przestarzałe, nie obejmują nowych problemów, z którymi dziś duszpasterze się mierzą. Przepustką do sakramentalnego małżeństwa nie może być kartka i pieczątka. Osoba przygotowująca młodych czy proboszcz powinni móc odmówić sakramentu tym, którzy na przykład choćby deklarują, że wierności dotrzymywać nie zamierzają. Więcej spotkań to szansa na lepsze poznanie tych, którzy do małżeństwa się szykują. W razie wątpliwości można poradzić im, by jeszcze poczekali, jeszcze przemyśleli, po to, by w przyszłości uniknąć dramatu rozpadającego się małżeństwa.

Ślub i wesele to tylko chwila, maleńki punkt rozpoczynający wspólne życie. Dużo istotniejsze jest to, co będzie wtedy kiedy goście sobie pójdą, suknia wróci na wieszak, album ze ślubnymi zdjęciami zostanie schowany do szuflady. Pewnie wiele osób odpowie, że jakoś to będzie. Tylko, że nie ma być jakoś. Bo to jakoś doprowadzi do klęski. Nad małżeństwem trzeba pracować. Wytrwale każdego dnia. Nie można sobie odpuścić, bo inaczej codzienność weźmie górę. Dlatego dobry kurs przedmałżeński to ten czas, żeby sobie to wszystko uświadomić, przedyskutować, przemodlić. Potrzebny jest na to czas. Stąd kilka spotkań raz w tygodniu wydaje się być dobrą propozycją. Nawet kosztem oglądania kolejnych sal weselnych. Kurs to inwestycja w nasz związek. Sama bardzo żałuję, że nie trafiłam na taki. Pewnie wielu problemów we wspólnym małżeńskim życiu udałoby się nam uniknąć. O wielu moglibyśmy porozmawiać wcześniej, przygotować się do nich. Nie udało się, więc tym bardziej z perspektywy 17 lat małżeństwa widzę, jak ważne jest rzetelne przygotowanie do sakramentu małżeństwa. Nie do ślubu, tylko właśnie do sakramentu, który ma moc wiążącą dwoje ludzi na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, aż ich śmierć nie rozdzieli.

Małgorzata Terlikowska