Jako mama dzieci urodzonych w 2009 roku i młodszych decyzję Sejmu przyjęłam z radością. Bo w końcu postulaty rodziców zostały poważnie potraktowane. Głos wielu milionów osób został wysłuchany. I bardzo dobrze, bo dość już było arogancji i pomiatania rodzicami. I eksperymentowania na naszych dzieciach. A takim eksperymentem była reforma, której celem było obowiązkowe posyłanie sześciolatków do szkół. Szkół – przypomnieć warto choćby raport NIK – zupełnie nieprzygotowanych do tego, by przebywały w nich i uczyły się tak małe dzieci. Brak odpowiednich toalet, niedostosowane stołówki czy przepełnione świetlice to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele do życzenia pozostawiały systematycznie obniżane wymogi, tak by młodsze dzieci nadążały za programem. I one intelektualnie dawały radę, gorzej było z emocjami, radzeniem sobie z niepowodzeniami szkolnymi. Murem za nieudaną reformą stali politycy Platformy Obywatelskiej, którzy za wszelką cenę porażkę próbowali przekłuć w sukces. Były to wyłącznie zabiegi PR-owskie, doskonale zresztą zdemaskowane w książce Karoliny i Tomasza Elbanowskich.

Za dzieci i ich rozwój odpowiadają rodzice, a nie urzędnicy, ministrowie czy marszałkowie Sejmu. Partia, mająca w nazwie słowo „obywatelska”, swoich obywateli nie słuchała, tylko jak taran realizowała swój pomysł, nie patrząc na zdanie pedagogów, psychologów dziecięcych, a w końcu rodziców. Rodzicom została odebrana wolność. To rodzic zna swoje dziecko, zna jego możliwości, zna sytuację w szkole i wie, czy dziecko poradzi sobie z wcześniejszym rozpoczęciem edukacji szkolnej, czy optymalne dla niego będzie poczekanie rok i rozpoczęcie nauki jako siedmiolatek. Dwanaście miesięcy w życiu tak małego człowieka to bowiem ogromnie ważny i potrzebny czas na ćwiczenie choćby motoryki, z którą wiele sześciolatków ma ogromne kłopoty. To czas na lepienie, wycinanie, pracę małymi paluszkami. W pierwszej klasie nie ma na to czasu, bo trzeba gonić z programem. Wszelkie zaległości dzieci nadrabiały w domu po przyjściu do szkoły. Czasu na zabawę już nie miały.

Nie chodzi o to, by zabawić się śmierć. Chodzi o takie rozłożenie akcentów, które brałyby pod uwagę możliwości dzieci. I nie dlatego, że jak sugerowali co poniektórzy dzieci te są nierozgarnięte (bo nie są), ale dlatego, że są dziećmi, które do harmonijnego rozwoju potrzebują czasu na zabawę. A to daje dziecku przedszkole.

Rodzice odzyskali wybór. Do szkół pójdą obowiązkowo siedmiolatki. Jeśli ktoś chce posłać młodsze dziecko, nie będzie miał problemu. Jeśli będzie gotowe, bardzo proszę. Nie można było tak od razu?

Małgorzata Terlikowska