Ale przecież nie o prawdę chodzi, tylko o czarny PR. Rządowy program leczenia niepłodności jest już powoli wygaszany. W zamian ma ruszyć inny, którego podstawą będzie naprotechnologia, a nie jak dotychczas in vitro. A że w grę wchodzą ogromne pieniądze, zwolennicy in vitro będą robili wszystko, żeby naprotechnologię obrzydzić. I już robią. Tak jak tygodnik „Newsweek” do spółki z ginekologiem, specjalistą od nowoczesnej antykoncepcji dr. Grzegorzem Południewskim, dyżurnym ekspertem wszelkiej maści mediów. Gdyby i dziennikarka „Newsweeka”, i lekarz wykazali minimum uczciwości i rzetelności, nie opowiadaliby bajek jakoby naprotechnologia to kalendarzyk służący określaniu dni płodnych. W sumie może trzeba się cieszyć, że pan doktor nie przespał zajęć z historii ginekologii. Szkoda, że pozostaje głuchy na najnowszą wiedzę medyczną.  

Rozmowa na temat naprotechnologii zamieszczona na stronie internetowej tygodnika „Newsweek” miała w zasadzie jeden cel. Przekonać, że jedynym rozwiązaniem problemów niepłodności jest in vitro. Gdyby jednak autorzy rozmowy byli uczciwi, z większym dystansem podeszliby do hasła, że in vitro to „skuteczne narzędzie leczenia niepłodności” (pomijam już ten drobny fakt, że in vitro niepłodności nie leczy). Jak to narzędzie jest skuteczne, pokazują choćby statystyki, które przedstawiło w tym roku Ministerstwo Zdrowia, a które pokazywały skuteczność procedury in vitro w poszczególnych ośrodkach uczestniczących w rządowym programie leczenia niepłodności. Średnia skuteczność klinik to 32 procent (są kliniki, w których ciążę udało się uzyskać u co piątej pary - 19 procent skuteczności – klinika w Warszawie, a są takie, które wykazują dwukrotnie wyższą skuteczność, na poziomie 41 procent, jak klinika w Łodzi). Wiadomo, że wartość ta odnosi się do uzyskanych ciąż klinicznych (czyli pozytywnego testu ciążowego), a nie do de facto urodzonych dzieci. Ciąża kliniczna bowiem to więc połowa sukcesu. Kluczowe pozostaje pytanie, ile tych klinicznych ciąż dotrwa do rozwiązania, a ile będzie musiała zostać zakończona wcześniej z powodu poronienia czy na przykład obumarcia dziecka (co zdarza choćby w przypadku ciąż mnogich). Tego jednak statystyki nie odnotowują. Tak więc wygląda to „skuteczne narzędzie”, które – jak się okazuje – nie każdej parze starającej się o dziecko to dziecko da. Podobnie zresztą jak naprotechnologia. I nikt nie ukrywa tego, że mimo starań lekarzy będzie pewna grupa osób, która nawet po leczeniu naprotechnologicznym dzieci się nie doczeka. I dla pary, i dla lekarza to niezwykle bolesne doświadczenie, niemniej medycyna w pewnych przypadkach pozostaje bezradna.

Wróćmy jednak do rozmowy dziennikarki „Newsweeka” z dr. Południewskim. Dowiedzieć się z niej można na przykład, że naprotechnologia to technika obserwacji cyklu związana z modą na naturę. Polega ona na śledzeniu zjawisk zachodzących w organizmie kobiety. Gdyby pan ekspert raczył sięgnąć do źródeł, a nie powtarzał oklepane banały, dowiedziałby się, że naprotechnologia to coś znacznie więcej niż obserwacja cyklu. To gałąź medycyny odnosząca się do zdrowia reprodukcyjnego, ukierunkowana na dobrą diagnostykę i skuteczne leczenie. Korzysta z najnowszych osiągnięć ginekologii, chirurgii, endokrynologii. Współpracuje z układem rozrodczym kobiety, rozpoznaje problem i stara się przywrócić prawidłowy stan. Wszystko po to, by to zdrowe kobiety zachodziły w ciążę i by mogły tę ciążę donosić. Gdyby pan ekspert poszukał informacji, to być może nie wprowadzałby w błąd, tylko rzetelnie poinformował, że narzędziem służącym do obserwowania cyklu jest Model Creighton, który pozwala zaobserwować różne zachodzące w cyklu nieprawidłowości, poszukać ich przyczyn i wdrożyć leczenie. Kuriozalnie w ustach lekarza brzmi zarzut, że naprotechnologia przesadnie bada chociażby sytuację hormonalną kobiety. Bada, żeby wdrożyć najskuteczniejsze leczenie. Przepraszam, czy w klinikach in vitro nikt pacjentów nie bada, a wyniki brane są z sufitu? Czy w gabinecie pana doktora pacjentkom badań się nie zleca?

Gdyby dr Południewski wykazał się rzetelnością, sprostowałby tezy dziennikarki „Newsweeka”, jakoby naprotechnologia pomijała całkowicie czynnik męski. Nie pomija. Również leczy mężczyzn. Nie robi tego, co in vitro, czyli nie proponuje zastąpienia słabego nasienia nasieniem anonimowego dawcy. Bo jest to przede wszystkim niemoralne. Tylko, czy to jeszcze jest leczenie, czy może produkcja dzieci?

Autorytet medyczny „Newsweeka” parę razy powtarza, że naprotechnologia to strata czasu, szczególnie w przypadku pacjentek powyżej 35. roku życia. Po pierwsze, nie każda para potrzebuje wielu miesięcy leczenia, wiele par uzyskuje ciążę w sposób naturalny znacznie szybciej. Właśnie dzięki dokładnej obserwacji cyklu czy współżyciu w najbardziej płodnym czasie. Po drugie, czy w ramach in vitro wszystkie pacjentki po 35. roku życia doczekają się dziecka? Wiadomo, że nie. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował. W końcu – jak podkreśla ekspert – in vitro to „normalna terapia”. Ma to oczywiście sugerować, że leczenie naprotechnologiczne to „terapia  nienormalna”. Tyle że znów to kłamstwo, bo naprotechnologia to najprawdziwsza medycyna, a nie homeopatia czy nawet ziołolecznictwo, jak swego czasu przekonywał jeden z pionierów zapłodnienia in vitro w Polsce.

Niepłodność staje się coraz większym problemem. To fakt. Powiedzmy sobie jednak uczciwie, czy sami do tego nie przykładamy ręki? Odkładanie poczęcia na wieczne nigdy (jak coś, to in vitro przecież pomoże, co się będziesz spieszyć, tak przekonuje przecież pan doktor w TV), latami przyjmowana antykoncepcja – to nie pozostaje bez wpływu na ludzką płodność (żeby było jasne, nie twierdzę, że w każdym przypadku niepłodności przyczyną jest antykoncepcja. Niepłodność ma wiele innych źródeł, niemniej jednak u wielu kobiet widać zależność między długotrwałym przyjmowaniem antykoncepcji a problemami z płodnością). To są złodzieje czasu rozrodczego, a nie naprotechnologia. Czy lekarze, którzy lekką ręką wypisują recepty na pigułki antykoncepcyjne albo promują je w mediach, informują swoje pacjentki o możliwych problemach z płodnością po ich odstawieniu? Raczej wątpię, bo jest to sprzeczne z ich interesem. Co mają więc do zaproponowania tym nabitym w butelkę niepłodności pacjentkom? In vitro. I biznes się kręci. Bo najpierw idą pieniądze na to, żeby dzieci nie mieć, a potem, żeby je za wszelką cenę mieć. Ktoś to naprawdę sprytnie wymyślił.

Małgorzata Terlikowska