Stowarzyszenie „Nasz Bocian” już od dawna domagało się danych na temat skuteczności zapłodnienia in vitro przeprowadzanego w ramach rządowego programu leczenia niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego 2013-2016. Do tych danych – przekonują przedstawiciele stowarzyszenia – dostęp winny mieć przede wszystkim pary, które chciałyby z programu skorzystać, tym bardziej że w zależności od ośrodka skuteczność wygląda bardzo różnie. Są kliniki, w których ciążę udaje się uzyskać u co piątej pary (19 procent – klinika w Warszawie), a są takie, które wykazują dwukrotnie wyższą skuteczność (na poziomie 41 procent), jak klinika w Łodzi (dokładne dane dostępne są na stronie internetowej Stowarzyszenia „Nasz Bocian”. Po sądowej batalii w końcu udało się dane odtajnić, przynajmniej te, które zostały wprowadzone do Rejestru Medycznie Wspomaganej Prokreacji do 21 stycznia 2016 roku.

Z ujawnionych „Naszemu Bocianowi” informacji wynika, że procedurę zapłodnienia in vitro dzięki rządowym pieniądzom realizowały 32 kliniki. W trzech w ramach programu przeprowadzono ponad 2 tys. transferów zarodków do macicy; w pięciu ośrodkach doszło do mniej niż 200 procedur. W sumie odnotowano 31 tys. 735 transferów zarodków do macicy. W 10 tys. 035 przypadkach stwierdzono ciążę kliniczną, z czego 668 z nich to były ciąże mnogie. Co to oznacza? Otóż przynajmniej tyle, że ponad 20 tysięcy osób na zarodkowym etapie rozwoju zginęło w trakcie procedury.

Dane te pozwalają wyliczyć, że średnia skuteczność klinik to 32 procent. Ale mówimy o ciąży klinicznej, a wiadomo, że nie każda ciąża kliniczna kończy się urodzeniem żywego dziecka. Inaczej mówiąc, to jedynie pozytywny test ciążowy i potwierdzona ciąża na USG. Ciąża kliniczna bowiem to więc połowa sukcesu. Nie wiem, czy ktoś takie dane zbiera, ale niewątpliwe ważne jest, ile ciąż klinicznych dotrwa do rozwiązania, a ile będzie musiała zostać zakończona wcześniej z powodu poronienia czy na przykład obumarcia dziecka (co zdarza choćby w przypadku ciąż mnogich). Także ów sukces na poziomie 32 procent de facto sukcesem nie jest, bo nadal nie wiemy, ile dokładnie urodziło się dzięki programowi dzieci. Sprytny to wybieg. Przecież osobom, które podchodzą do procedury in vitro, zależy na dziecku, a nie tylko na uzyskaniu ciąży. Niestety, takich danych brakuje.

Brakuje też kluczowych statystyk, które odpowiadają na pytanie, ile zarodków wytworzono, a ile dzieci z nich się narodziło. Dopiero taka statystyka pozwala odpowiedzieć na pytanie o skuteczność in vitro, a także oszacować prawdziwą, mierzoną istnieniami ludzkimi, cenę tego zabiegu.

Ministerialne dane dowodzą jednak jednego. Metoda in vitro wcale tak skuteczna nie jest, jak próbują przekonywać choćby lekarze zaangażowani w ten proceder. I – wbrew pozorom i zapowiedziom – również (tak jak naprotechnologia) – nie daje dziecka każdemu, kto się do programu zgłosi. Wystarczy przeanalizować dane, żeby zobaczyć, że więcej par odchodzi z kwitkiem niż z ciążą. Dlaczego więc na mało skuteczną i moralnie wątpliwą metodę państwo polskie wyłożyło ogromne pieniądze? Czyżby jedynymi beneficjentami programu były kliniki, bo już zgłaszające się pary niekoniecznie, czego dowodem ministerialna statystyka.

Małgorzata Terlikowska