Coraz bardziej niezdrowe emocje towarzyszą programowi 500 plus. A tam, gdzie rządzą emocje, o merytorycznej dyskusji mowy być nie może. Bo jak dyskutować, skoro przeciwnicy programu wysuwają coraz to bardziej kuriozalne argumenty. Według rządowych szacunków z programu skorzystać ma niemal 3 miliony rodzin. Tymczasem dyskusja z jakiegoś powodu zeszła na de facto ich niewielki procent.

Najpierw więc „Gazeta Wyborcza” sięgnęła po samotne matki, jako podobno najbardziej przez program pokrzywdzone. Teraz z kolei po głodujące dzieci. A wiadomo, nic tak nie wzrusza jak obraz głodnego dziecka i nic tak nie oburza, jak brak pieniędzy na dożywianie. Dominika Wielowieyska proponuje więc, by zamiast transferować gotówkę do rodzin (przecież większość i tak nie będzie wiedziała, co z nią zrobić, co najwyżej zaniesie do monopolu), z tych pieniędzy sfinansować obiady dla niedojadających dzieci. Bo wiadomo najedzone dziecko to lepsze wyniki w nauce. To wszystko prawda. Tyle że potrzebujące dzieci mają jedzenie zapewnione. Na ten cel pieniądze są w budżecie już zarezerwowane. I doprawdy nie ma potrzeby ich dublować. Nie jest tak, że dzieci zostaną bez ciepłego obiadu, bo wszystkie środki dostaną dobrze zarabiający w ramach 500 plus. A wiadomo, że dla wielu dzieci to jedyny i wartościowy ciepły posiłek jedzony w ciągu dnia. Ergo, syci i najedzeni będą się dalej najadać kosztem dzieci z pustymi brzuszkami. W projekcie budżetu czarno na białym napisane jest: „dofinansowanie zadań własnych jednostek samorządu terytorialnego w zakresie dożywiania”. A taki program został uchwalony jeszcze w poprzedniej kadencji do roku 2020. I obecny rząd ma obowiązek go kontynuować. Ten program to „Pomoc państwa w zakresie dożywiania". Można się z nim zapoznać na stronach Ministerstwa Pracy. Nakłada on na gminę obowiązek dożywiania dzieci właśnie przez finansowanie ciepłego posiłku czy mleka i bułki w szkole.

Troska o głodne dzieci jest niewątpliwie czymś szlachetnym i priorytetowym, tyle że nie powinna przesłaniać potrzeb innych dzieci. Bo to znów jest sprowadzenie pomocy państwa wyłącznie do kwestii socjalnych, a nie prowadzenie polityki prorodzinnej uwzględniającej potrzeby nie tylko rodzin żyjących poniżej kryterium dochodowego, ale wszystkich rodzin, które decydują się na posiadanie więcej niż jednego dziecka. Do tej pory pies z kulawą nogą takim rodzinom nie pomagał. Jest szansa na zmianę i warto ją wykorzystać. Comiesięczny zastrzyk gotówki, konkret, który wpłynie na konto, dla zdecydowanej większości budżetów domowych będzie niewątpliwie ogromnym wsparciem, które w wielu domach przełoży się choćby na garnek ciepłej pożywnej zupy.

Jeśli jednak nie pomoc socjalna, to pieniądze dla rodzin można przeznaczyć na żłobki. To kolejny lansowany przez „Gazetę Wyborczą” i jej publicystów pomysł. Swoją opinię na ten temat wyrażałam na łamach portalu wielokrotnie. Nieuczciwością jest lansowanie i dofinansowywanie wyłącznie instytucjonalnej formy opieki dla najmłodszych dzieci. Sprawiedliwsze byłoby wprowadzenie „bonu wychowawczego”, tak by rodzice sami mogli zdecydować, czy za te pieniądze posłać malca do żłobka, wynająć dla niego nianię, czy np. samodzielnie się nim opiekować. Wiara w to, że wysyp żłobków wpłynąłby na baby boom, jest naiwnością. Dla wielu rodziców jest to pewnie korzystne rozwiązanie, ale raczej nieprzekładalne na plany prokreacyjne. Tym bardziej że ciągle większość rodzin szuka innych rozwiązań (choćby babcia czy niania).

Pomysłów, na co wydać 500 złotych na dziecko, jest pewnie bez liku. Wszystkie ważne i priorytetowe, bo dotąd dla rodzin niewiele było robione. Mam jednak nieodparte wrażenie, że nawet najlepsze pomysły demografii nie zmienią. Bo tu potrzebne są przede wszystkim zmiany na poziomie  nie tyle finansów, a świadomości. Świadomości, że posiadanie dzieci to nie kaprys rodziców, tylko inwestycja w rozwój państwa. A jak tu rodzinę budować, skoro jej obraz lansowany przez media to obraz negatywny, żeby nie powiedzieć patologiczny.

Kłamstwo powtarzane wielokrotnie staje się prawdą. Powoli prawdą staje się więc patrzenie na te 3 mln rodzin wyłącznie przez pryzmat patologii. Co jest zupełnie nieuzasadnione, ale pięknie pasuje do tezy „Gazety Wyborczej”, dla której wszystko, co prorodzinne, jest z gruntu patologiczne. To trochę jak w tym starym dowcipie, tyle że tam wszystko wszystkim kojarzyło się z „d..ą”. W końcu ckliwe obrazki z głodnymi dziećmi, siedzącymi wśród pustych flaszek w walącej się chałupie świetnie się sprzedają. I można przy okazji dokopać rodzinie. A to jest priorytetowy cel agorowych dziennikarzy.

Małgorzata Terlikowska