To prowokacyjne pytanie o to, czy feministki są jeszcze kobietami, jak najbardziej ma sens. Ma sens, ponieważ feminizm, szczególnie ten w wydaniu lewicowo-radyklanym (a nie chrześcijańskim, o który upominał się Jan Paweł II), podeptał chyba wszystkie cechy i atrybuty, które przypisywane są kobiecie. Jakby na złość próbuje on stworzyć jakąś istotę, która jeśli nawet z wyglądu przypomina kobiety (co dziś nie jest już tak oczywiste), bo nosi sukienki i szpilki, to swoim zachowaniem, poglądami całkowicie kobiecości przeczy.

Jeśli w przedszkolu zadalibyśmy pytanie kilkulatkom, z czym kojarzy im się słowo „kobieta”, idę o zakład, że pierwszym skojarzeniem będzie „mama”. To całkiem naturalne, bo to najbliższa dziecku osoba, a samo słowo mama niesie ze sobą pozytywny przekaz (nawet w sytuacji np. alkoholizmu matki dziecko instynktownie matkę usprawiedliwia, kocha ją mimo jej picia). Bo bycie matką to istota kobiecości. Możemy temu zaprzeczać, możemy wymyślać niestworzone teorie, ale natury oszukać się nie da. W kobiecie wszystko nastawione jest na dawanie życia i podtrzymywanie tego życia, na każdym możliwym poziomie – od fizycznego do psychicznego. Postawa macierzyńska charakteryzuje  więc każdą kobietę, także tę, która fizycznie nie rodziła. W postawie tej zawiera się otwartość na drugiego człowieka, na relacje, chęć pomocy. Feministki z kolei wypierają ten aspekt, tym samym przeczą własnej naturze. „Kobiety, które odrzucają powołanie opiekowania się słabszym (…) są smutne, złe, zazdrosne, rozczarowane, poirytowane. Są wewnętrznie rozdarte” – pisze Constanza Miriano. Zaprzeczenie własnej istocie wiąże się więc z agresją nakierowaną na te kobiety, które o istocie kobiety jako matki mówią głośno. To one są ich osobistymi wrogami, bo symbolizują te wartości, którym feminizm zaprzecza, a za którymi nierzadko podświadomie tęsknią. Dlatego tak bardzo feministki gardzą tymi kobietami, które idąc za głosem własnego serca, zakładają rodziny, rodzą dzieci, wychowują je. Ich postawa burzy bowiem to, co próbują narzucić ruchy feministyczne. I stąd ta wojna kobiet nakręcana przez stronę skrajnie feministyczną. Stąd obrażanie kobiet, stąd ich poniżanie, jako mniej wartościowych i mniej ambitnych. I robią to kobiety, które twierdzą, że walczą o prawa kobiet.

Te prawa to przede wszystkim prawa reprodukcyjne. Mówiąc ich językiem, prawa do własnych macic i do robienia z nimi, co się chce. Innymi słowy walczą o wybór. Tyle że przy okazji zapominają, że mieć wybór to jeszcze za mało. Trzeba jeszcze dokonać właściwego wyboru, co tożsame nie jest. Jak ten wybór wygląda choćby w USA pokazuje raport Forced Abortion in America opublikowany przez Ellliot Instytut. Wynika z niego, że 64 proc. kobiet czuło presję, że muszą wykonać aborcje, prawie 80 proc. nie poinformowano o żadnej alternatywie. W świetle rozmaitych badań trudno też powiedzieć, że aborcja służy kobietom. Jeśli więc feministki chcą walczyć o dobro kobiet, czas zacząć walczyć z aborcją, jako tym czynnikiem, który niszczy kobiety. Niszczy zdrowotnie, fizycznie, psychicznie. Niszczy ich kobiecą wrażliwość. To nie przypadek, że głośno i bez żenady i bez cienia jakiejś refleksji o swoich aborcjach przed kamerami opowiadają głównie feministki. Publicznie zwierzenia Katarzyny Bratkowskiej czy ostatnio Anny Zawadzkiej nie spotkały się z entuzjazmem wielu kobiet, które w jakiś sposób z ruchem feministycznym się identyfikują.

Przeciętna kobieta wie, że ciąża nie bierze się znikąd. Wie także, że w jej brzuchu rozwija się dziecko. To, co dla zdecydowanej większości kobiet jest oczywiste, dla feministek nie jest. Stąd ich narracja sprowadzona do poziomu blastocysty, zlepka komórek czy produktu zapłodnienia. Tylko do tej pory jakoś, choć dwoją się i troją, nie potrafią wyjaśnić, jak to się dzieje, że rodzi się człowiek. Czy to jakieś czary-mary?

Kobiecość na tyle doskwiera feministkom, że tak bardzo się jej wstydzą, że za wszelką cenę chcą być takie jak mężczyźni. Ponoć, to co męskie jest  lepsze, więc do dobrych wzorców trzeba aspirować. Czasem mam wrażenie, że największe szczęście dla tych pań to być „niemal-jak-facet”. O takim ukierunkowaniu feminizmu mówił już przed laty G.K. Chesterton. Przekonywał, że feminista to ktoś, kto „odczuwa niechęć do tego, co najbardziej kobiece”. I takim właśnie przekazem karmią nas różnej maści mniej i bardziej radyklane feministki.  Jeśli do tej niechęci dołożymy postawę przejawiającą się choćby w wulgarnym zachowaniu, okazuje się, że feminizm skupia w sobie niczym w soczewce wszystko to, co męskie, i to w tym najgorszym wydaniu. To wulgarne zachowanie widać wyraźnie  podczas obecnych protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. Krzyczące kobiety, niosące wulgarne hasła niewiele mają wspólnego z wizją kobiety promowaną choćby przez wspomniany już feminizm chrześcijański.

Zakręcone na prawie do własnych macic, krzykliwe bojowniczki o możliwość zabijania własnych dzieci – oto feministki. Awantury, krzyki, brak jakiejkolwiek dyskusji-to wszystko powoduje, że kobiety wstydzą się dziś określenia „feministka”. Problemowi temu całą wielką dyskusję parę miesięcy temu poświęciły „Wysokie Obcasy”: „Mam wrażenie, że aby być feministką w naszym kraju trzeba stale szokować kontrowersyjnymi poglądami i walczyć o osobowość prawną macicy. Do ekskluzywnego klubu „prawdziwych” feministek nie dostanie się katoliczka ani gospodyni domowa. Ja również, bo mam w nosie czy moim szefem jest kobieta czy mężczyzna, pod warunkiem, że jest mądry” – pisała we wstępniaku redaktor naczelna.

Feminizm w wersji radykalnej, który wyszedł ze swoich dusznych salek na ulice, nie walczy o kobiety, nie walczy o kobiecość, ani o to, co jest istotą tej kobiecości. Zamiast tego całkowicie ją wypacza, przeinacza, wywraca do góry nogami. Co więc się stało z tymi kobietami, że tak bardzo przeczą swojej naturze? Czy ktoś je skrzywdził, że kobiecość traktują jako piętno, z którym należy walczyć?

Małgorzata Terlikowska