Nie mam wątpliwości. Małżeństwo musi otaczać mur, a wszelkie furtki, przez które mogłyby wkraczać pokusy, powinny być zamknięte na dziesięć spustów. I nie dlatego, że jesteśmy męczennikami i teraz będziemy wiedli nudne, cierpiętnicze życie, ale dlatego, że małżeństwo jest tym dobrem, które bardzo łatwo może zostać zniszczone. Lepiej więc nie dopuszczać do takich sytuacji, niż potem zmagać się z ich skutkami. A my jako ludzie jesteśmy po prostu słabi. Lepiej więc nie sprawdzać, czy będziemy odporni na wdzięki miłej koleżanki czy kolegi, bo jeszcze się okaże, że niekoniecznie.

„To taki mój własny, niewygodny krzyż” – pisze na portalu dla rodziców młoda kobieta. Ma pracę, męża, za kilka miesięcy urodzi się jej dziecko. Tyle że radości w niej nie ma, bo nie wie, czyje dziecko nosi pod sercem. Męża czy kochanka? Można by powiedzieć – klasyka gatunku: „Szybko wylądowaliśmy w łóżku. (…) Oboje wiedzieliśmy, że to tylko na chwilę. Ja podobałam się jemu, on podobał się mnie. (…) nasz romans potraktowałam jak nic nie znaczący incydent. I wróciłam w ramiona męża” – opowiada bohaterka tekstu. A potem ciąża i szok. „Dziś, przechodzę chyba najtrudniejszą lekcję w swoim życiu. Walczę z momentami, w których chce powiedzieć mężowi co zrobiłam. Chcę się pokajać i czekać na wyrok. Ale jeśli dziecko, które noszę pod sercem, jest jego? Czy mam zniszczyć wszystko to, co udało się nam zbudować? To taki mój własny, niewygodny krzyż” – pisze dziewczyna.

Przywołuję ten tekst nie po to, by pastwić się nad jego autorką, by wypominać jej niemoralne prowadzenie. Odwołuję się do niego, ponieważ pokazuje on dwie ważne sprawy. Pierwsza – jak ogromne jest przyzwolenie na pozamałżeńskie romanse, dla niepoznaki interpretowane jako nic nieznaczące incydenty. A druga i o niebo ważniejsza – jak potrzebna jest troska o własne małżeństwo i o to, by je chronić, by budować mur, który oddzieli nas od potencjalnych flirtów. Bo sami jesteśmy na to za słabi. W końcu, nie ma co ukrywać, każdy z nas lubi flirtować. Podziw innych, zainteresowanie potrzebne nam są do samoakceptacji i spełnienia. Tyle że w małżeństwie flirtować trzeba ze współmałżonkiem, a nie z trzecią osobą. Bez tego nasza miłość gdzieś rozmieni się na drobne, straci blask i będzie o wiele łatwiej ją zniszczyć.

Szukanie przygód na zewnątrz, angażowanie się w romanse odwraca uwagę od naszego związku, nad którym trzeba nieustannie pracować. I powoduje, że podjęte, często pod wpływem emocji decyzje – mogą w sekundę zburzyć przez lata budowaną miłość. Mąż nie może spocząć na laurach, uznać, że już wszystko, co miał zrobić, zrobił i zająć się innymi sprawami. Podobnie żona.  Ona też nie może sobie odpuścić pod hasłem, że skoro już zdobyła męża i ma z nim dzieci, to nie musi się troszczyć o to, by wciąż na nowo go zdobywać.

Małżeństwo jest sprawą zbyt ważną, a za wierność odpowiedzialne są obie strony. Jeśli współmałżonek czuje się zaniedbywany, jeśli nie widzi naszej nieustannej walki o niego, to, niestety, efekty bywają dramatyczne. Owszem, to on zdradził, ale zawsze powstaje pytanie, czy przypadkiem nie można było go przed tym powstrzymać? Czy brak owego flirtu, zaangażowania nie przyczynił się jakoś do dramatu w naszym domu?

Takie działanie, nieustanne pielęgnowanie miłości daje efekty, ale tylko pod jednym warunkiem, że ów flirt, podrywanie, emocje ograniczamy do swojego małżeństwa. Innym, choćby najsympatyczniejszym, zatrzaskujemy furtkę. Łatwiej jest przerwać to, co jeszcze się nie zaczęło, niż wycofać się z czegoś, co już się rodzi… Wierzyć zaś w siebie i swoją silną wolę czy wierność może tylko głupiec, który nigdy nie doświadczył, jak jest słaby.

W takiej postawie nie ma nic z purytanizmu czy manicheizmu. Nie chodzi tu o wierność jakimś rygorystycznym normom moralnym, ale o miłość, która sama wie, kiedy należy wokół siebie postawić mur. Dekalog, wierność takim zasadom ma być nieustannym wychodzeniem z własnego egoizmu (a dla niego wspaniałą pożywką jest niewierność czy flirtowanie) i składaniem go w ofierze dla dobra naszego związku.

 

Małgorzata Terlikowska