„To po prostu dobre kino”

Kiedy na ekrany kin wszedł „Wołyń 1943” Wojciecha Smarzowskiego, polsko-ukraiński dialog doznał kolejnego trzęsienia ziemi. Film wywoływał w Polsce emocje na długo przed premierą. Problem zdecydowanie wykracza poza przestrzeń zainteresowania krytyków filmowych; od początku był to spór historyczno-polityczny. Była to kolejna odsłona toczącej się dyskusji dotyczącej wydarzeń z lat 1943-44, które rozegrały się na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

W Polsce to nie fakty budzą kontrowersje, choć tak może wydawać się na Ukrainie. W tej sprawie od dawna panowała niemal powszechna zgoda; działania OUN-UPA jednoznacznie i ostro potępiano. Mniej było zgody wokół powiązanych z tymi wydarzeniami tematów, takich jak ocena polityki narodowościowej II RP, czy Akcji „Wisła”. Bezdyskusyjna jednak była stanowcza i wyraźna ocena moralna masakry na Wołyniu, łącznie ze wskazaniem osób za nią odpowiedzialnych.

Środowiska niezbyt precyzyjnie zwane „kresowymi” od lat żądały od wszystkich kolejnych polskich władz czytelnego i głośnego nazwania wołyńskich zbrodni ludobójstwem, zarzucając rządzącym, że dla dobra relacji z Ukrainą, Polska poświęca prawdę historyczną, przehandlowując za bieżące interesy polityczne cierpienie zamordowanych rodaków. Emocjonalna argumentacja łącząc się często z radykalnymi postulatami i nieudawaną niechęcią do Ukrainy, napotykała zdecydowany, choć bierny opór w środowiskach zmieniających się władz III RP, w swej istocie była jednak trafna. Większość polskich elit i to z obu stron polskiej politycznej barykady nie chciała zbyt ostro stawiać problemu ze względu na dobro współczesnych polsko-ukraińskich relacji.

Z tych powodów w kręgach „Kresowian” oczekiwano na film z niecierpliwością, tropiąc i piętnując wszystkie prawdziwe i wyimaginowane przeszkody na drodze do jego powstania. Tak zwani „Kresowiacy” uznali, że na polu artystycznym osiągną to, czego nie udało im się osiągnąć na polu historyczno-politycznej publicystyki, że uczynią z tematyki „wołyńskiej” centrum polsko-ukraińskich stosunków. Lustrzanym odbiciem powyższego stanowiska były przedpremierowe reakcje zwolenników „strategicznego polsko-ukraińskiego partnerstwa”. W tych ostatnich kręgach obawiano się, że wizualizacja okrutnych zbrodni sprzed ponad półwiecza będzie prawdziwą bombą zdetonowaną pod polsko-ukraińskimi relacjami. Powyższe obawy były tym bardziej uzasadnione, że autor filmu w swoich wcześniejszych dziełach dał się poznać jako twórca niemal zafascynowany okrucieństwem.

Pierwsze popremierowe reakcje okazały się stonowane. „Kresowiacy” oficjalnie przyjęli film z satysfakcją, ale obecne w filmie wątki polskiego odwetu i próby ukazania bardziej zróżnicowanych postaw ukraińskich, odnotowano w tych kręgach z niezadowoleniem. Po drugiej stronie barykady, spora część publicystów odetchnęła z ulgą oceniając, że film nie jest prymitywną antyukraińską agitką; że to po prostu „dobre kino” podejmujące uniwersalny temat kruchości świata wartości moralnych i w dodatku prawdziwie pokazujące przedwojenny barwny świat wieloetnicznych „Kresów”.

Niestety, znaczenie dzieła filmowego nie ogranicza się do wartości artystycznej. Można powiedzieć więcej, w dziedzinie funkcji społecznej artystyczna wartość ma znaczenie bardzo ograniczone. Z tej perspektywy film – dostarczając sugestywnych obrazów – w kształtowaniu świadomości społecznej wypiera naukę – tworzy lub zwalcza stereotypy. Z tego punktu widzenia sprawnie zrobiony film historyczny znaczy więcej niż najlepiej napisana książka zawodowego historyka. A „Wołyń 1943” Smarzowskiego to film zrobiony naprawdę dobrze. Może tak być, że na całe pokolenie stworzono, a przynajmniej wzmocniono w polskich oczach negatywny stereotyp Ukraińca. Polsko-ukraiński świat po „Wołyniu 1943” będzie inny.

Dwie redukcje

Całość relacji między Polską i Ukrainą wydaje się dziś sprowadzana do historii, a sama historia ulega redukcji do tematu „wołyńskiego”. To podwójne ograniczenie wisi nad polsko-ukraińskimi stosunkami jak przekleństwo. Za pierwszą z nich – za sprowadzenie wzajemnych relacji do historii – odpowiadają Polacy. Jeśli współczesny Polak jedzie na Ukrainę, to najczęściej szuka tam przeszłości, zarówno swojej prywatnej (groby przodków) jak i tej narodowej. Uważając się za dziedzica I Rzeczpospolitej, polski turysta szuka na Ukrainie „sienkiewiczowskich inspiracji” – chwały własnego dziedzictwa.

Niebagatelne znaczenie ma też intelektualna formacji polskich elit politycznych. Spora część z nich ma historyczne lub szerzej – humanistyczne wykształcenie. W sposób naturalny historia jest dla tych ludzi ważnym tłem ich działań.

Za drugą redukcję – za wciśnięcie całości tematyki historycznej w „wołyńską” ramę odpowiadają jednak Ukraińcy. W czasach prezydentury Wiktora Juszczenki zdawało się, że ukraińska tożsamość historyczna zostanie ufundowana na martyrologii, na odrodzonej pamięci Głodomoru. Z polskiej perspektywy był to temat idealny, bo łączył się z polskimi doświadczeniami „sowieckiego piekła” – wspólnota bólu łączy bardzo mocno.

Stopniowo na Ukrainie zaczęło jednak rosnąć znaczenie pamięci o UPA, a ta nie tylko w swoich działaniach, ale i w biografiach swoich przywódców była radykalnie antypolska. Nie oceniając tego faktu i porzucając poszukiwania odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?”, fakt wyraźnej antypolskości fundatorów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego można bezdyskusyjnie stwierdzić. Walcząca z rosyjską agresją Ukraina bardziej potrzebuje pamięci heroizmu niż mienionej martyrologii umierających z głodu wsi, a powojenna walka UPA z narzuconą sowiecką władzą na pewno miała momenty prawdziwie heroiczne. Problem polega na tym, że chociaż dziś Ukraina czci tradycję UPA nie za jej antypolskość, to jednak wyraźną (a z polskiego punktu widzenia najważniejszą) częścią tej realnej historii są zbrodnie przeciw polskiej ludności.

To prawda, że każdy naród ma prawo do swojej własnej pamięci i swoich własnych pomników – jak przekonują niektórzy ukraińscy publicyści, ale też – również z tego powodu – są narody które stają się swoimi wrogami nieomal genetycznie. Jeśli tego chcemy w relacjach polsko-ukraińskich, to jesteśmy na właściwej drodze.

Może to ten czas

Ci wszyscy, którzy upominali się o jak najgłośniejsze przypominanie zbrodni dokonanych przez Ukraińską Powstańczą Armię często słyszeli argument, że „to nie jest odpowiedni czas”. Inny argument odsuwający „wołyńską” dyskusję, artykułowany był przez tych, którzy lepiej znali ukraińską sytuację. Podkreślano w nim, że realna dyskusja toczy się na Ukrainie między apologetami i przeciwnikami tradycji sowieckiej, a tradycja UPA jest najsilniejszym komponentem przeciwników mitologizacji Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, że tam gdzie kończą się upamiętnienia UPA tam zaczynają się pomniki Armii Czerwonej.

To była prawda i ten argument brzmiał silnie, ale ostatnie dwa lata zmieniły sytuację gruntownie. Zdaje sobie sprawę z tego, że może to brzmieć kuriozalnie, ale na naszych oczach Ukraina już wygrała najważniejszą wojnę w swojej historii. Już nigdy całość ukraińskości nie będzie sprowadzona do Małorosji czy Noworosji, już nigdy nie będzie trzeba tłumaczyć światu, że „Ukraina to nie Rosja”. Co najważniejsze, nie trzeba tego podkreślać na Ukrainie. Dzisiaj trwa tragiczna i bolesna wojna, ale jest to już tylko wojna o granice, może nawet o niepodległość, ale nie o samo istnienie odrębnego narodu ukraińskiego. Ukraińcy nie chcieli być dłużej imperialną peryferią, nawozem dla dziejów Rosji. Dylemat UPA czy Armia Czerwona tak naprawdę już nie istnieje, może więc właśnie teraz jest czas na dyskusję o zbrodniczych działaniach UPA, teraz kiedy dyskusja nie może Ukrainie zaszkodzić. Tyle tylko, że dla narodów pragnących budować „strategiczne partnerstwo” na taką dyskusję naprawdę dobrej pory nie będzie nigdy.

Na równi pochyłej

Centralne położenie „wołyńskiego” tematu w polsko-ukraińskiej dyskusji – a film Sarzowskiego takie położenie wzmacnia – powoduje dalsze komplikacje. Dyskusja nie jest prowadzona jedynie przez zawodowych historyków z jednej, a polityków z drugiej strony. Jej temperatura uaktywniła różnej maści niszowych radykałów, o których istnieniu w normalnych warunkach nikt by nie słyszał. Ostatnio w Polsce złamano pewne tabu – obiektem ataków stały się miejsca pochówku.

W Polsce stosunek do grobów i cmentarzy jest wyjątkowy. Można zaryzykować twierdzenie, że Polacy w kwestii tej dziedziny życia – stosunku do śmierci – należą do absolutnej światowej czołówki. Oczywiście, szczególnie pielęgnowane są groby bohaterów, a dzień Wszystkich Świętych jest w Polsce właściwie kolejnym świętem patriotycznym. To jednak nie wszystko. Nawet groby komunistycznych oprawców są szanowane, chociaż otoczone niechęcią. Przestrzeń Warszawy została niemal doszczętnie zdekomunizowana, ale monumentalny Cmentarz Mauzoleum Żołnierzy Armii Radzieckiej pozostał w polskiej stolicy nienaruszony i jest to raczej reguła niż wyjątek.

Z tym większym niepokojem można obserwować przykłady dewastacji mogił poległych członków UPA.

Część tych upamiętnień postawiona była nielegalnie, ale odbyło się to już często wiele lat temu i lokalna społeczność zdołała do nich przywyknąć. Granica między gloryfikującym pomnikiem, a mogiłą jest oczywiście nieostra, ale zakładano, że jeśli upamiętnienie znajduje się na realnej mogile, to jeśli nawet wystawione było bez zgody i zawierało napis nieakceptowalny z polskiego punktu widzenia, to de facto należy pogodzić się z jego trwaniem.

Obecne profanacje mogił są oczywiście dziełem marginalnych grup, ale nie trudno sobie wyobrazić podobne działania na Ukrainie jako odpowiedź na to, co dzieje się w Polsce. Polskich cmentarzy na Ukrainie jest sporo, mamy więc realne niebezpieczeństwo, że dyskusja historyczna zamieni się w licytacje barbarzyństwem, a ze względu na społecznie ożywiony filmem konflikt historyczny, politycy mogą być mniej skłonni do piętnowania takich działań.

Co będzie dalej?

Konflikt wokół mniejszości narodowych: polskiej na Ukrainie i ukraińskije w Polsce?

A może obiektem niechęci staną się setki tysięcy pracujących w Polsce Ukraińców i polscy turyści na Ukrainie?

Na szczęście są to na razie pytania retoryczne, ale zatrzymanie staczania się polsko-ukraińskich relacji w otchłań jest obowiązkiem nie tylko polityków.

Wyjść z pułapki

Pożar wokół „wołyńskiego” tematu należy w pierwszej kolejności opanować tak, aby nie rozprzestrzeniał się dalej na inne obszary. Dalsze trwanie „w szarej strefie” niezalegalizowanych upamiętnień stwarza przestrzeń do prowokacji. Właściwą pracą dla zespołu ekspertów mających poparcie odpowiednich władz jest ostateczne oznaczenie i szybkie upamiętnienie miejsc pochówku tam, gdzie tego jeszcze nie dokonano. Bez względu na to, kto jest tam pochowany, to ma on prawo do krzyża na swoim grobie; problem ludzkich szczątków leżących w „niepoświęconej ziemi” musi być raz na zawsze zamknięty. W drugiej kolejności należy uzgodnić teksty napisów na mogiłach, legalizując tam, gdzie to możliwe, te już istniejące. Takie miejsca pochówku muszą się znaleźć pod szczególną ochroną państwa, a wszelkie próby ich niszczenia powinny być karane z najwyższą surowością.

Na marginesie polsko-ukraińskich dyskusji wciąż pojawiają się hasła rewindykacji terytorialnych, których głosiciele ukrywają się za nieszczęściem ofiar. W Polsce należy wyraźnie powiedzieć, że Ukraińcy stanowili większość ludności na południowo-wschodnich terenach Rzeczpospolitej i mieli prawo do suwerenności – przeciwne tym dążeniom działania polskie należy uznać za naganne moralnie. Po ukraińskiej stronie należy jednak skończyć z automatyzmem w określeniu „etnicznych ziem ukraińskich” na których Polacy byli jedynie obcymi „kolonizatorami”. Oba nowoczesne narody powstały jako skutek rozpadu wieloetnicznego społeczeństwa I Rzeczpospolitej, z czego wynika ich rodzimy status w szerokim pasie pogranicza. Takie podejście do sprawy powinno stanowić bazę pod odpowiednie traktowanie mniejszości ukraińskiej i polskiej w krajach ich zamieszkania.

Na poziomie polityki historycznej obu państw należy absolutnie potępić działania i osoby odpowiedzialne za zbrodnie. W Polsce nie wolno dopuścić do rehabilitacji potępionej już wcześniej Akcji „Wisła”, a na Ukrainie wyraźnie oddzielić okres walki UPA z władzą sowiecką – za co jest ona teraz na Ukrainie upamiętniana – od jej wcześniejszych zbrodniczych działań. Osoby mające krew bezbronnej ludności cywilnej muszą bezdyskusyjnie zniknąć z panteonu narodowego obu krajów.

Czy to wszystko wystarczy?

Dla ugaszenia pożaru tak, ale nawet wtedy ukraińsko polskie relacje będą wyglądały jak wypalone zgliszcza. Nawet najgłośniejsze i najbardziej szczere przeprosiny za winy z przeszłości nie uczynią dwóch narodów przyjaciółmi – a nam potrzebne jest braterstwo.

Tą ofiarę można ocalić

Integralny nacjonalizm ma na swoim sumieniu nie tylko wiele ludzkiego cierpienia, ale także jeszcze jedną ofiarę – tu polscy i ukraińscy nacjonaliści chętnie podaliby sobie rękę. A jest nią polsko- ukraińska przyjaźń. Na marginesie dodam, że osobiście mam szczególne pretensje do Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów o przedwojenne zabójstwo Tadeusza Hołówki, przyjaciela Ukrainy i bliskiego współpracownika Józefa Piłsudskiego, który zginął nie za antyukraińskość, lecz dlatego że próbował budować między oboma narodami mosty. W kręgach polskiego nacjonalizmu po Hołówce też nie płakano.

Przywracanie pamięci o takich ludziach jak Hołówko jest fragmentem odbudowy wspólnego wielobarwnego świata. Odpowiedzią na „Wołyń 1943” Smarzowskiego nie powinien być ukraiński film o cierpieniach Ukraińców w czasie pacyfikacji przez polskie wojsko Galicji Wschodniej, ani o tragedii rodzin wysiedlanych z ojcowizny w czasie Akcji „Wisła”, lecz koprodukcja polsko-ukraińska o sojuszu z 1920 roku, o wojnie chocimskiej z 1621, lub o postaci kniazia Konstantego Ostrogskiego. Odbudowa pamięci o tym, co nas łączy powinna być właściwą podstawą pod polityczne koncepcje Międzymorza. Tę jedną ofiarę – polsko ukraińską przyjaźń – wciąż możemy ocalić.

Jagiellonia.org / Robert Czyżewski, historyk, prezes Fundacji Wolność i Demokracja