Świadectwo Andrzeja: "W wieku trzydziestu lat moje życie było życiem trupa moralnego, trupa duchowego, który poszukuje, ale za bardzo nie wie, czego w życiu chce".

Moje przegrane życie

W wieku trzydziestu lat moje życie było życiem trupa moralnego, trupa duchowego, który poszukuje, ale za bardzo nie wie, czego w życiu chce.  Byłem żonaty, miałem córkę, ale wciąż brakowało mi miłości, brakowało mi szczęścia. Próbowaliśmy na różne sposoby budować relację małżeńską, ale nie za bardzo nam wychodziło. I zacząłem uciekać. A ta ucieczka było częstym sięganie po alkohol. Niestety wszedłem w błędne koło -  alkohol powodował zamieranie moich relacji z żoną, z kolei małżeńskie kryzysy pchały mnie do alkoholu... To, co zarabiałem, to przepijałem. I w pewnym momencie doszło do pierwszego rozstania miedzy nami. Byłem wtedy ogromnie załamany, uważałem że nic nie układa się w moim życiu, że nic nie jest takie, jak powinno  być. Patrzyłem na innych, że coś mają, coś osiągają, a ja nie. I to budziło we mnie ogromną frustrację.

Zderzenie ze Światłością

Jednak Ten, o którym  chcę opowiedzieć w tym świadectwie, spojrzał z miłością na moją duchową i fizyczną nędzą.  Myślę, że wtedy nastąpił najważniejszy moment w moim życiu. Załamany szedłem akurat drogą, kiedy spotkałem mojego kuzyna, który znał moją sytuację – rozpad naszego związku, moje uzależnienie, itd. A to był człowiek, który już wcześniej „zderzył się” z Panem Bogiem. I wtedy powiedział do mnie: „Andrzej wiem, że w Twoim życiu się teraz sypie, ale jest Ktoś, kto cię bardzo kocha. To Jezus cię kocha”. To był dla mnie szok, bo nikt mi wcześniej czegoś takiego nie powiedział, o dziwo nawet nigdy wcześniej nie słyszałem tego w kościele. Kościół był dla mnie wtedy  bardzo instytucjonalny – chrzest, komunia, bierzmowanie… Pomimo tego, że nigdy nie walczyłem z nim, ponieważ moja młodość przypadła na lata, kiedy walczyło się z komunizmem, a nie z kościołem, to jednak był raczej odległą instytucja niż miejscem spotkania z Żywą Osobą. Usłyszenie tych słów było dla mnie  doświadczeniem, które mogę porównać do tego, które spotkało Pawła pod Damaszkiem. Jedziesz na tym „koniku” swojego życia, a nagle powala cię Światło, które przewraca twoje całe życie.

I wtedy zaczęła się  walka o mnie. We  wspólnocie, do której należał kuzyn, zaczęli się za mnie modlić i po paru dniach zgodziłem się pójść na spotkanie. Podczas niego usłyszałem świadectwo, które bardzo mnie poruszyło o tym, jak Bóg wyzwolił jedną osobę właśnie z nałogu alkoholowego, a także jak poukładał i odbudował jej życie. Wtedy zrodziła się we mnie nadzieja, że skoro  udało się tej osobie z tego wyjść, to mnie może też. Po  spotkaniu, następnego dnia w pracy, pierwszy raz nie chciałem sięgnąć po kieliszek. I tak zacząłem uczęszczać na tę wspólnotę.

Drugi bardzo ważny moment, który zdecydował o moim dalszym życiu nastąpił wtedy, kiedy znajomi ze wspólnoty powiedzieli, aby oddać życie Jezusowi.  Do końca nie rozumiałem, o co w tym oddaniu chodzi, ale kiedy wszystko wali się człowiekowi w życiu, łapie się on każdej szansy. I chyba dlatego zgodziłem się  uklęknąć i oddać Jezusowi moje życie, moje niespełnione marzenia i wszystkie kłopoty. Wiem, że Pan Bóg jednak przyjął mnie takiego, jakim byłem. To, co później przeżyłem pokazało mi, że jeżeli powierzasz Bogu swoje życie, to On nigdy z ciebie nie zrezygnuje.

Życie na dworcu

Po jakimś czasie w całkiem zaskakującym momencie wróciła moja żona. I znowu wszystko się układało. Na nieszczęście człowiek ma taką skłonność, że jak wszystko „dobrze leci” to zaczyna niepostrzeżenie oddalać się od Boga, zostawiając Go na boku. I ja powoli zaniedbywałem regularną modlitwę, uczestniczenie w spotkaniach wspólnotowych, odłożyłem na półkę Pismo Św. …. I zły duch to wykorzystał. Po roku czasu wróciłem do mojego „bagienka”. Znowu zacząłem zaglądać do kieliszka, a co za tym idzie nasze relacje z żoną coraz bardziej się pogarszały. I po raz drugi wpadłem w błędne koło – zapijałem małżeńskie problemy, a alkohol je powodował. I tak w kółko. Pamiętam jak pewnego razu wróciłem do domu… Jednak ten dom był już pusty. Moja żona się wyprowadziła, ponieważ stwierdziła, że już nie ma siły dalej tego ciągnąć.

W momencie kiedy ona odeszła całkowicie się załamałem i popadłem w totalną depresję. W jeden dzień życie przestało mieć dla mnie sens. Rzuciłem pracę, zacząłem pić na umór, plątałem się bez sensu po ulicy. I tak po pewnym czasie odcięli mi prąd , nie miałem na rachunki, byłem głodny. W konsekwencji zacząłem wchodzić w środowisko ludzi żyjących na klatkach, a w końcu trafiłem na dworzec.

Jadłem po domach opieki społecznej, to znowu zaglądałem na obiad do sióstr zakonnych, innym razem gościłem w jadalni św. Alberta. I moje życie bezdomnego zaczęło kręcić się tylko wokół alkoholu. Rano wstawałem z jedną myślą – znaleźć miejsce, gdzie będą pić. Piłem, bo nie chciałem wracać myślami do mojego życia, z którym nie potrafiłem sobie poradzić. Jeżeli zacząłbym je analizować to musiałbym znowu zacząć myśleć, jak znaleźć pracę, jak poradzić sobie z samotnością, jak odbudować relacje rodzinne… a tak wszystko było dla mnie za trudne. Wiem, że wtedy przeraźliwie śmierdziałem, bo prawie w ogóle się nie myłem, ale jak człowiek jest w takim stanie to w ogóle tego nie czuje. To, co najbardziej mi doskwierało, to ogromne poczucie samotności. Najgorsze były weekendy i Święta, które próbowałem zapić, bo wiedziałem, że ludzie przychodzą do domu, do swoich bliskich i spędzają z nimi czas, a ja byłem potwornie samotny!

Jednak często piłem niedaleko kaplicy, gdzie było wystawienie Najświętszego Sakramentu i obiecywałem sobie, że tam jeszcze przyjdę. Ciągle Ktoś mnie szukał i przyzywał – teraz wiem o tym. Gdyby nie On to dzisiaj wąchałbym kwiatki od dołu.

„Andrzej, przyjdź do mnie!”

Po trzech latach mojego plątania się przyszedł taki moment, że zemdlałem na dworcu i mój kolega, z którym chodziłem szukać rzeczy na śmietniku,  zadzwonił po pogotowie. Zawieziono mnie do szpitala. Z tego, co wiem od innych osób, mój stan z powodu nadużywania alkoholu był bardzo ciężki. I tam zaczął się kolejny przełomowy moment. Kiedy obudziłem się w szpitalu poczułem, że chcę dalej żyć. Byłem tam bezpieczny i nie chciałem stamtąd uciekać. Nie miałem niczego, bo wszystko, co było na mnie trzeba było wyrzucić, a poza tym nie posiadałem żadnych rzeczy. Przeleżałem tam osiem tygodni z powodu przychylności ordynatora szpitala, ponieważ nie miałem ubezpieczenia zdrowotnego i tak naprawdę od razu mógł mnie wyrzucić. Tam powoli dochodziłem do siebie. Po tych ośmiu tygodniach lekarz stwierdził, że już nie może trzymać mnie w szpitalu i zapytał, co dalej zamierzam zrobić. Podjąłem decyzję – pojechałem do ośrodka odwykowego, o którym kilka lat wcześniej opowiadał mi kuzyn, ponieważ czułem, że jak wrócę na ulicę to zapiję się na śmierć… a tego nie chciałem.

Na początku terapii walczyłem ze wszystkimi – „walczyłem” z terapeutami, walczyłem ze sobą, nie chciałem uczestniczyć w grupach dzielenia. W drugim tygodniu  powoli zacząłem słuchać i mówić o swoich problemach. I wtedy zdarzyło się coś zaskakującego -  spotkałem osoby z mojej wspólnoty, które odwiedzały pacjentów w każdy poniedziałek, po to, aby z nimi być i mówić im o Chrystusie. To było fantastyczne spotkanie, kiedy mój przyjaciel ze wspólnoty podszedł do mnie i wręczył mi do rąk Biblię, mówiąc że wiem, co mam z nią zrobić. Poczułem wtedy, że Ktoś puka do mojego serca i mówi:  „Andrzej, przyjdź do mnie. Przyjdź! Ja jestem i czekam!”. Poszedłem do spowiedzi i zacząłem wylewać potoki łez. Mogłem się Panu Bogu w końcu wyryczeć i powiedzieć: „Wiem, zaprzepaściłem wiele rzeczy w swoim życiu, straciłem dużo, ale chciałbym jakoś to zmienić!”. To był moment, który już całkowicie mnie zmienił – tak jakbym na tę spowiedź czekał całe życie. I to była chwila, kiedy  pierwszy raz tak naprawdę szczerze się pomodliłem. I jak teraz ktoś mnie pyta, co robię, że  już od kilkunastu lat nie piję, to po prostu odpowiadam mu, że szczerze modlę się rano i wieczorem. To czyni cuda!

Wtedy zacząłem kierować do Boga pytania o to, gdzie mam iść. Nie miałem kontaktu z rodziną, nie wiedziałem, czy jeszcze nie eksmitowali mnie z mojego mieszkania, które opuściłem, nic nie miałem. I wtedy do ośrodka przyjechała moja mama. Nasze relacje były „pozamykane”, nie chciała ze mną rozmawiać z powodu dziadostwa, które narobiłem w swoim życiu. I ona zaproponowała mi, że mogę u niej zamieszkać!

Kolejny cud był związany z pracą. Po tygodniu pobytu u mamy poszedłem jej szukać. I przypomniałem sobie, że w czasie gdy byłem bezdomny, trafiłem do proboszcza, którego kościół był w budowie, a on skierował mnie do innego kościoła, którego również  rozpoczynała się budowa. Ja jednak nie miałem żadnych dokumentów potrzebnych do zatrudnienia!  Podszedłem do tamtejszego proboszcza, a on na to, abym skierował się do osoby nadzorującej budowę. Okazało się, że to mój dawny szef! I tak dostałem pracę, która była dla mnie błogosławionym miejscem, bo tam się nie piło, jak na innych budowach.

Teraz, po piętnastu latach życia bez zaglądania do kieliszka wiem, że to co mam najważniejszego do zrobienia to trzymać się Jezusa „rękami i nogami” i  ufać Mu na ile potrafię. I tyle. Jednak ciągle po nawróceniu powracało pytanie, po co Pan Bóg dopuścił do tego wszystkiego. I tak moje pierwsze kroki po wyjściu z alkoholizmu skierowałem… na dworzec. Tylko, że ja już nie przyszedłem do nich z winem, ale z Biblią. Wiedziałem, że od tego momentu  muszę się z nimi dzielić. Jednak nie chciałem dzielić się tylko chlebem, majtkami i skarpetkami… ale Jezusem. Chciałem dać im Jezusa! Bo ja byłem szczęśliwy i miałem nowe życie dzięki Niemu! I Bóg włożył do mojego serca tych bezdomnych ludzi, bo ja wiem, co to jest samotność, głód i beznadzieja związana z bezdomnością. Wiem, że ci ludzie potrzebują porozmawiać, aby nie byli zmuszeni mówić do butelki. I tak powstał Wieczernik – grupa pomagająca bezdomnych. Zawsze pragnąłem, aby na dworcu była zorganizowana Wigilia właśnie dla nich i udało się zrealizować moje marzenie. Pamiętam, jak raz w kaplicy modliłem się, pytając Boga, co ja mam im dać. I tak powstała inicjatywa pisania kartek przez dzieci dla ubogich z okazji Świąt. Ponieważ należy pamiętać, że ci ludzie także są drogocenni – to nie są żadne buble, ale dzieci Boże. I chociaż czasami teraz po kilkunastu latach  jestem zmęczony, nie chce mi się do nich pójść, to jednak czuję, że powierzył mi tę misję Bóg, że On ich kocha przez moje serce. I to jest coś niesamowitego!

Andrzej

Oprac. Natalia Podosek (2013)