Kasia i Bartek są małżeństwem od  jedenastu lat, zawsze zaangażowani w wiarę i życie Kościoła, należący do wspólnoty, oboje muzycy. Jednak przez kilka lat borykali się z niepłodnością – doskwierającym brakiem pojawienia się na świecie upragnionej istoty. Zgodzili się opowiedzieć o swoim kłóceniu się z Bogiem, zmaganiu ze sobą i w końcu doświadczeniem, że to Bóg „kule nosi”.

Chcieliście zaplanować dzieci?

Bartek: I to jeszcze jak.

Kasia: Bartek miał cały czas plan na swoje życie, że skończy studia, znajdzie pracę, a potem się pobierzemy, a kiedy już będziemy mieć swoje mieszkanko, to będziemy myśleć po jakimś czasie o dziecku.

Bartek: Planowaliśmy mieć dziecko tak dwa lata po ślubie, chociaż byliśmy otwarci na życie, gdyby dziecko pojawiło się wcześniej. Jednak po dwóch latach jak stwierdziliśmy, że mogłoby już być… nie było go dalej.

Jakie uczucia się w Was wtedy pojawiły? Czy byliście tym zdziwieni?

Kasia: Wcześniej stosowaliśmy metodę Rötzera, aby nie było dzieci, a wtedy zaczęliśmy się nią posługiwać po to aby nasz potomek pojawił się na świecie. Jednak pierwszy rok bezskutecznego starania się o dziecko nie był jeszcze niczym „strasznym”, ponieważ około dwóch lat trzeba starać się o dziecko, aby medycyna uznała parę za taką, która ma problemy z płodnością.

Dopiero po roku pojawiło się pytanie, co jest grane i zaczęły „wędrówki” po różnych lekarzach. Wszyscy oni zapewniali nas, że wystarczy się odstresować, a dziecko się pojawi. Aż w końcu przyszedł taki moment, że sami lekarze zaczęli rozkładać ręce i mówić, że nie wiedzą, o co chodzi, a jeden stwierdził, że można by było się u mnie dopatrywać zespołu policystycznych jajników… i na tym się skończyło. Dopiero sześć lat po ślubie natknęliśmy się na lekarkę zajmującą się naprotechnologią. Wtedy jeszcze ta metoda leczenia niepłodności w Polsce  dopiero „raczkowała” – modelu Crightona uczyła tylko jedna pani mieszkająca w Warszawie. Ja wtedy byłam przekonana, że muszę coś zrobić, bo to przecież mój problem. Jednak, gdy przyszedł moment wizyty okazało się, że ma tak przepełniony grafik, że odmówiła spotkania…

Bartek: Kiedy przed tym spotkaniem z nauczycielką modelu Crightona, do którego nie doszło, spisywałem wszystkie wyniki badań, zapełniłem nimi kilkanaście stron(!) To była dla nas ostatnia deska ratunku…

Kasia: I tak się ta sprawa skończyła. Było to dla nas bardzo trudne. I w tym momencie przestaliśmy  w ogóle się leczyć. To był ten zewnętrzny rys dotyczący naszych pielgrzymek do lekarzy. Jest jeszcze jednak druga strona tego wydarzenia, czyli to wszystko, co przeżywaliśmy w środku, co ja przeżywałam jako kobieta.

Co więc w tym czasie działo się w Was? Jak przeżywaliście bezustanne bezowocne wędrówki od lekarza do lekarza?

Bartek: Ciężko. Same testy ciążowe, których Kasia zrobiła około dwudziestu zawsze powodowały napięcie. Spotykasz się ze znajomymi w swoim wieku, gdzie każdy w pewnym momencie ogłasza, że ma dziecko… i to boli, bo ciągle my nie mogliśmy się go doczekać. Gdyby nie to, że zawsze pracowaliśmy nad naszym małżeństwem to wydaje się nam, że jest to jedna z pierwszych rzeczy, przez którą ludzie się rozchodzą, ponieważ jeden z głównych celów małżeństwa nie zostaje spełniony. A dodatkowo jeszcze spotykały nas czasami docinki od strony pobocznych osób, które nie znając naszej sytuacji myślały, że jesteśmy typowymi karierowiczami –  wyjeżdżającymi sobie na wakacje, z domem i dobrą pracą i  do „pieluch” nam się nie śpieszy…

A gdzie był w tym wszystkim Bóg? Przecież On jest Bogiem cudów, o czym wielokrotnie słyszeliście na spotkaniach modlitewnych… Czy „dobijaliście się” do Niego prosząc o dziecko?

Kasia: Kiedy mimo naszych starań dziecko się nie pojawiało, zaczęliśmy prosić naszych bliskich znajomych o modlitwę w tej intencji. I wtedy pewne grono osób zaczęło się za nas modlić. Ja natomiast wprost wykłócałam się z Bogiem o dziecko.

Bartek: Kasia kłóciła się z Bogiem, że chce mieć dziecko, a ja się kłóciłem z Nim o to, że chcę się z tym brakiem jakoś pogodzić.  

Kasia: Ja się kłóciłam z Panem Bogiem, ponieważ nieposiadanie dziecka było dla mnie zaprzeczeniem kobiecości. To było takie poczucie, że jako kobieta, która jest stworzona do rodzenia dzieci, nie jestem w stanie tego zadania wypełnić.

Potem nadszedł taki czas, że sami intensywniej zaczęliśmy się o to modlić i ja poprosiłam o modlitwę wstawienniczą w tej intencji. Najpierw miałam jedną modlitwę wstawienniczą, potem były dwie kolejne i na jednej z tych modlitw pewna osoba miała przekonanie nagle pojawiającego się dziecka. Ale my byliśmy już w takim stanie, że nie za bardzo chcieliśmy wzbudzać w sobie nadzieję. Z jednej strony więc obietnica, a z drugiej nie wiadomo, co z nią zrobić, bo nadal tego dziecka nie było. Później, gdy się zamartwiałam tą sytuacją nagle dostałam sms-a od koleżanki z Krakowa ze słowami z Księgi Królewskiej: „Zamiary jakie mam względem was są pełne pokoju, a nie zguby”. I znowu nadszedł czas pocieszenia, ale na zewnątrz w dalszym ciągu nic się nie zmieniało. Potem wiosną pojechaliśmy do Katowic i tam spotkaliśmy się ze znajomą siostrą zakonną, która już wiedziała o  naszym problemie i wtedy powiedziała, że my już powinniśmy dziękować za to dziecko, które będzie. A ja jestem bardzo „logiczną” osobą i zaczęłam zadawać sobie pytania: „Jak mogę dziękować za coś, co teoretycznie będzie, ale czego nie ma tyle lat!?”. Ale gdzieś to słowo się we mnie „zasiało” i po jakimś czasie nieśmiało podziękowałam Bogu za to dziecko, „które będzie”.

Czy coś się zmieniło wtedy w Twoim podejściu? Gdzieś opadło to całe napięcie?

Kasia: W końcu nadszedł taki czas, że byłam tym oczekiwaniem tak zmęczona, że odbyliśmy z mężem rozmowę ze znajomym księdzem, a on stwierdził, że już zrobiliśmy wszystko… I dla mnie było to bardzo wyzwalające, gdyż zostawiłam to Bogu i pogodziłam się z tą myślą.

Bartek: To było po wszystkich naszych staraniach, po modlitwach wstawienniczych, proszeniu wszystkich o modlitwę i stwierdzeniu, że adopcja na ten czas jeszcze nie jest dla nas. Ja zresztą już wcześniej modliłem się o pogodzenie, bo facet z natury jest jeszcze bardziej „logiczny” niż kobieta. Widziałem badania, jeżeli lekarze powiedzieli, że nie wiedzą dlaczego dziecka nie ma, to brakowało mi wiary, aby uwierzyć, że Bóg uczyni dla mnie taki cud.

Kasia: To było jesienią, a potem nastała zima i wtedy bardziej skupiliśmy się na naszym małżeństwie, a nie na tym, aby za wszelka cenę mieć dziecko. Jednocześnie przypomniały nam się słowa naszych przyjaciół, którzy kiedyś stwierdzili, „że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi”. Potem były Święta, Sylwester i w końcu jakoś zaczęłam się źle czuć, a lekarka rodzinna zapytała, czy robiłam test ciążowy. Nie chciałam go robić, ona jednak nalegała. I przyszłam do domu, zrobiłam ten test … i nie mogłam uwierzyć. Gdy pokazałam go mężowi to też nie dowierzał. Dopiero jak po kilku tygodniach lekarz zrobił badania i pokazał, że to już ósmy tydzień to w pełni uwierzyliśmy, że to prawda. Kubuś urodził się dokładnie w siódmą rocznice naszego ślubu. Miał wyjść jedenaście dni wcześniej, ale „czekał” na ten termin.

Kasia: Jednak historia się nie skończyła, bo jak ktoś ma jedno dziecko, to chce mieć i drugie. Minęło półtora roku i znowu zaczęliśmy się starać…. I nic. Jednak wtedy naprotechnologia była już bardzo rozwinięta, więc ja nauczyłam się modelu Crightona. Jestem z natury bardzo ambitna – miałam zadanie i  solidnie je wykonywałam. Znowu zaczęły się moje problemy zdrowotne i poszłam do lekarza, który pierwszy się mną porządnie zajął. Zrobił solidne badania i potwierdził PCO – zespól policystycznych jajników. Wtedy zaczęłam się leczyć. Jednak Bartek nie chciał w tym uczestniczyć. Ja po roku leczenia także poczułam, że już jestem psychicznie zmęczona i powiedziałam w końcu lekarzowi, że dałam sobie rok i nie chcę tego kontynuować. Pomimo tego, że uważam metodę naprotechnologii za świetną, psychicznie byłam na tyle zmęczona, że pochowałam wszystkie książki z modelu Crightona. I około półtora roku temu  pojechałam na rekolekcje z o. Johnem Bashoborą, gdzie animowaliśmy śpiew z diakonią muzyczną i tam w trakcie którejś z modlitw o. John powiedział, że jeżeli jakieś proroctwo będzie się wydawało dla danej osoby, żeby je tak przyjęła. I po jakimś czasie padły słowa, że na spotkaniu modlitewnym są osoby, które starają się o dziecko i doczekają się go, bo Pan Bóg im to obiecuje. I wtedy w duchu powiedziałam: „Panie Boże, jeżeli te słowa są dla mnie, to mam nadzieję, że do roku czasu się spełnią”. To był koniec maja. I  w podobnym okresie za rok okazało się, że jestem w ciąży!  Po wakacjach oznajmiliśmy to wszystkim ku naszej wielkiej radości, ale także tych, którzy się za nas w tej intencji modlili.

Czy myślicie, że to oczekiwanie miało jakiś głębszy cel i Bóg chciał Wam przez nie coś powiedzieć?

Kasia: Myślę, że Pan Bóg przez to chciał mi powiedzieć, abym pozwoliła Mu działać w swoim życiu. Aby nie było tak, że ja wszystko sobie zaplanuję i musi być tak, jak ja chcę… On powiedział: „To jest dar ode mnie, to ja „kule noszę”, a nie jest to zrealizowanie Twoich ambitnych planów”.

Bartek: Ja dokładnie do dzisiaj nie rozumiem jakie znaczenie i sens był w tym oczekiwaniu, jednak nauczyło mnie to tego, że moje życie nie zależy ode mnie, a ja lubiłem mieć takie poczucie. Bo podstawą mojego życia był doskonale skonstruowany plan. Życie pokazało nam, że najpierw trzeba zaufać Panu Bogu, potem pracować, a On wszystko poukłada.

Rozmawiała Natalia Podosek


Imiona autorów zostały zmienione. Małżeństwo prosiło o anonimowość. Prawdziwe dane autorów wywiadu posiada redakcja portalu Fronda.pl.