Ofiary ich praktyk odzyskują zdrowie w łóżkach szpitalnych albo spoczywają cichutko na cmentarzach, o czym mało kto wspomina. W Polsce działa kilkadziesiąt tysięcy różnego rodzaju "uzdrowicieli". Bywa, że ich działalność wzbudza spore zainteresowanie. Niezwykłość, tajemniczość, pozornie szybkie efekty "terapii" pociągają również ludzi wierzących w Chrystusa.

Znane powiedzenie: "tonący brzytwy się chwyta" nabiera szczególnego znaczenia, gdy człowiek jest ciężko chory i jego życie stoi pod znakiem zapytania. Wtedy często próbuje wszystkiego, aby odzyskać zdrowie. Zachęcony przez kogoś, "komu pomogło", czasami zdesperowany, trafia do bioenergoterapeutów i innych uzdrowicieli, którzy obiecują mu "cudowne uzdrowienie" ze wszystkich chorób. Choć z reguły nie mają pojęcia o medycynie, to "leczą" wszystko, co wpadnie im w ręce. To współcześni oszuści, znachorzy, czarodzieje, szamani albo inaczej - zwykli szarlatani.

Medycyna alternatywna, medycyna niekonwencjonalna, medycyna komplementarna, holistyczna czy też naturalna: co to właściwie znaczy? Metody takiej medycyny odbiegają od tradycyjnych wyobrażeń o niej i choć są "mniej uczone", zyskują coraz to większą aprobatę społeczną. Zdaniem Dariusza Pietrka, koordynatora Śląskiego Centrum Informacji o Sektach i Grupach Psychomanipulacyjnych "Kana" w Katowicach, niektóre takie metody zbyt pochopnie uznane zostały za naturalne. Należałoby je zakwalifikować do wróżbiarstwa, astrologii, magii lub czegoś pośredniego między okultyzmem a ezoteryzmem. Do katowickiego ośrodka cały czas trafiają ofiary tego typu "leczenia".

- Chyba nie ma w Polsce człowieka, który nie słyszałby o różnych uzdrowicielach. Uważają się za przedstawicieli medycyny niekonwencjonalnej, co brzmi poważnie i pomaga skojarzyć uprawianą przez nich profesję ze światem nauki. Stają się grupą zajmującą ważne miejsce obok lekarzy i psychologów - tłumaczy dr Piotr Tomasz Nowakowski, wykładowca KUL-u, autor książek ukazujących mechanizmy działania sekt, wydawca i redaktor czasopisma "Sekty i Fakty".

NOWOTWÓR ZŁUDZEŃ

Żona Romana - Bożena - zachorowała kilka lat temu na raka piersi. Zabiegi, chemioterapia, w rezultacie mastektomia jednej piersi. - Jakiś czas potem było dobrze. Ale krótko. Później nastąpiły przerzuty i odjęcie drugiej piersi. W którymś momencie onkolog stwierdził, że medycyna zakończyła już swoje działanie. Dziś wiem, że potraktował nas uczciwie i szczerze podszedł do sprawy - opowiada zrozpaczony Roman.

Jednak wtedy nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Razem z żoną pojechali do znanego na Śląsku bioenergoterapeuty, pokazali wypis. Nic nie zrozumiał, ale pomachał rączkami, uśmiechnął się i powiedział: "Pani Bożeno, niech się pani nie martwi, wszystko będzie dobrze". Pięć dni później Roman stał już nad grobem żony. Nie było cudu, jaki obiecał to ów terapeuta. - Do dziś mam jeszcze pół kilograma sproszkowanej huby, która miała uzdrowić Bożenę - wspomina rozgoryczony mężczyzna. Kupił ją za 300 złotych. Wprawdzie śląski "cudotwórca" do dzisiaj nie pobiera żadnych pieniędzy za wizytę, ale za lekarstwa tak.

W kolejce do jego gabinetu codziennie ustawiają się naiwni, czekając na cud.

DROGA DONIKĄD

Jedno z miast Górnego Śląska. Kolejka jak w rejonowej przychodni. Pani Sylwia opowiada: - Pan Krzysztof ma wielki dar od Boga i nim się dzieli. Nie jak ci lekarze, co nie umieją nas wyleczyć. A on zawsze i za wizytę nie bierze. - A na co pani choruje? - dopytuję. - A różne rzeczy, stara już jestem, ale głównie mam problemy z wątrobą. - To rzeczywiście za darmo? - drążę temat. - Tak, tak, tylko za lekarstwa się płaci. Ja tu już chodzę od dwóch lat - ciągnie starsza pani.

- To nie taki dobry ten terapeuta, skoro nie wyleczył. - A co tam pani wie, do lekarza też trzeba chodzić co chwilę? A pani co, z policji? - Nie, z gazety - odpowiadam. Moja rozmówczyni właśnie wchodzi do gabinetu. Po około dziesięciu minutach kobieta wychodzi z uśmiechem. Zapłaciła kilkaset złotych za specyfiki, których nie chce pokazać. Przez te dwa lata straciła już dobrych kilka tysięcy. - Czy pani jest wierząca? - pytam. Oczywiście paniusiu, my tu wszyscy wierzymy w Boga i naszego pana Krzysztofa. Niech pani sama spróbuje - zachęca na pożegnanie. - Dziękuję serdecznie, kiedyś spróbowałam i źle się to dla mnie skończyło - odpowiadam.

JAK DZIAŁA TEN MECHANIZM?

Psychologowie nie potrafią powiedzieć, skąd w nas takie pokłady bezgranicznej naiwności. Przychodzimy po pomoc i dlatego ufnie otwieramy się na to, co "uzdrowiciel" mówi i robi. A ten nakłada przeważnie na nas ręce i przekazuje - jak tłumaczy - "uzdrawiającą energię". Mówi, że on właśnie jest kanałem dla energii "płynącej z kosmosu", której jeszcze nikt nigdy naukowo nie zbadał. Płacimy za specyfiki, które nie tylko, że nie leczą, ale mogą nawet szkodzić zdrowiu. Sproszkowana huba lub kreda, śmierdzące syropy, dziwne zioła, odpromienniki i talizmany. Prawo na to pozwala. Gdzie zgłosić jawne naciągactwo i oszustwo? Na policji? Jak to udowodnić? Pieniądze możemy odżałować, ale co ze zdrowiem psychicznym i duchowym?

Niewiele osób udających się do uzdrawiaczy zadało sobie pytanie: skąd ta "energia" w ogóle pochodzi? Wskazanie Boga jako źródła energii budzi najczęściej aprobatę: tak, Bóg troszczy się o człowieka i z miłości obdarza ludzi tak wspaniałymi darami. Według jezuity - o. Aleksandra Posackiego - znawcy demonologii, specjalizującego się w problematyce okultyzmu i ezoteryki, współczesny chrześcijanin musi wiedzieć, że nie wszystkie uzdrowienia pochodzą od Boga czy z obszaru neutralnego, jakim jest medycyna oparta na empirycznym badaniu sil natury. Uzdrowienia dokonywane są także przez siły wrogie Bogu i chrześcijanom.

Pismo Święte poucza o możliwości oddziaływania na człowieka duchowego świata bytów niewidzialnych, a więc konkretnych, osobowych istot, które przerastają nas inteligencją. Oddziaływanie tego świata wymyka się możliwościom badawczym nauki. Czy w takim razie jest możliwe uzdrowienie szatańskie? Wydaje się to niewiarygodne. Wyjaśnienie można znaleźć w drugim Liście do Koryntian: "Sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości". - Przecięż ktoś może podawać się za wysłannika Boga i czynić pozorne dobro, na przykład uzdrawiać chorych. Ponieważ nie robi tego z miłości do człowieka, konsekwencje takiej pomocy obracają się przeciwko oszukanym pacjentom - tłumaczy Dariusz Pietrek.

"NIEWINNA" HOMEOPATIA

Jacuś ma dziś 5 lat. Jest wesołym chłopcem. Nie zawsze tak było. Urodził się jako wcześniak, w siódmym miesiącu. Diagnoza brzmiała jak wyrok: alergia na wszystko. Jego mama Marzena tułała się po różnych szpitalach, nie tylko w kraju. Dziecko faszerowano ciągle nowymi specyfikami. Nic nie pomagało. Aż wreszcie przeczytała artykuł o homeopatii. Poszła na targi medycyny niekonwencjonalnej. Porada kosztowała ją 150 złotych. Dostała leki homeopatyczne. Chłopiec miał wtedy 3 lata. Lekarka prowadząca Jacka stwierdziła, że można wypróbować tę metodę. Marzena trzy razy dziennie podawała dziecku "magiczne kuleczki". O dziwo, w zaskakującym tempie, stan chłopca się poprawiał. Marzena uwierzyła w cud. Kiedyś byłyśmy razem na rekolekcjach oazowych. Wiedziałam, że jest bardzo wierząca, ale życie ją doświadczyło. Po urodzeniu dziecka opuścił ją mąż. Potem zmarła mama. Została sama. Ale nie narzekała, mówiła o zaufaniu Bogu. Przez pół roku Jacuś był zdrowy, a potem... zadzwoniła. - Przyjeżdżaj szybko i ratuj. Musiałam ściągnąć wszystkie święte obrazy, bo Jacuś nie może na nie patrzeć. On się ich boi - tłumaczyła Marzena. Już wtedy wiedziałam, że ta uzdrawiająca moc leków homeopatycznych na pewno nie jest dobra. Dziecko opowiadało, że widzi czarne postaci i słyszy dziwne głosy. Wezwałyśmy księdza. Dzisiaj jest dobrze, ale oboje pozostają pod stałą opieką duszpasterską i psychologiczną. Zmienili też miejsce zamieszkania.

DMUCHAĆ NA ZIMNE

Co do homeopatii, zdania na ten temat nawet wśród duchownych są podzielone. Egzorcyści na podstawie wielu doświadczeń zdecydowanie przestrzegają przed korzystaniem z medycyny niekonwencjonalnej. Jej zabiegi przynoszą niekiedy doraźną ulgę, ale później skutkują pogorszeniem zdrowia i szkodami duchowymi.

- Najwięcej rozterek budzi we mnie homeopatia. Znam bowiem dwóch poważnych lekarzy medycyny, którzy są gorliwymi katolikami, co im nie przeszkadza w stosowaniu homeopatii. Z drugiej strony nie sposób lekceważyć takich uwag o homeopatii, które poważnie ostrzegają przed jej okultystycznym źródłem. W obliczu tych ostrzeżeń i argumentów postanowiłem nigdy z homeopatycznych leków nie korzystać. Czy słusznie, tego nie wiem. W takich jednak sprawach wolę dmuchać na zimne - wyznaje o. Jacek Salij.

NA WŁASNYCH BŁĘDACH

Dwanaście lat temu z pielgrzymki do Włoch przywiozłam pamiątkę, o której dowiedziałam się siedem miesięcy później. Zachorowałam na boreliozę, wielonarządową chorobę zakaźną wywoływaną przez bakterie Borrelia burgdorferi. Na tamten czas choroba była mało znana, prawie nikt nie wiedział jak ją leczyć. A ja traciłam przytomność, widziałam podwójnie, bardzo źle się czułam. Bolało mnie dosłownie wszystko. Nikt nie wiedział, jak mi pomóc. Lekarze tłumaczyli, że jeśli wytrzymam rok, może przeżyję.

Wtedy zaproponowano mojej mamie, aby zafundowała mi akupunkturę, czyli moc uzdrawiających igieł. Zabiegom poddała się cała moja rodzina, abym mnie zdopingować. W końcu igły są dobre na wszystko. Mama i siostra znosiły dobrze te zabiegi. Niestety ja z każdą wkręcaną igłą czułam wewnętrzny niepokój. Kiedy zapytałam poważnego lekarza z dwoma doktoratami, na jakiej zasadzie to działa, odpowiedział: "to tajniki medycyny chińskiej, ale nie martw się - to dobra energia, nie działam w imieniu diabła".

Odbyłam jeszcze kilka zabiegów i wtedy się zaczęło. Bezsenność, ciągły niepokój, kłótnie w domu z byle powodu. Przestałam się modlić, byłam ciągle rozdrażniona. Właściwie nie umiałam się modlić. Gdy wypowiadałam słowa: "Ojcze nasz" nie pamiętałam, co jest dalej. Nie mogłam być sama w ciemnym pokoju. Najbardziej przerażał mnie oddech, straszny, demoniczny, który czułam nad sobą, kiedy kładłam spać, słyszałam kroki, okno samo się otwierało... Jedyne co mogłam, to chodziłam codziennie na Eucharystię i przyjmowałam Komunię Świętą. To mnie uratowało.

Na szczęście nie byłam opętana. Zbliżały się wakacje. Miałam zaplanowany wyjazd na rekolekcje oazowe. Pojechałam i wiem, że to był dla mnie zbawienny czas. Dowiedziałam się, że otworzyłam furtkę dla zła i ono próbowało mnie zniewolić. Jezus o mnie walczył. Dziś wiem, że nie warto dla zdrowia ciała zatracić własnej duszy. Dlatego wszystkim bioenergoterapeutom, irydologom, filipińskim cudotwórcom, różdżkarzom, szarlatanom, homeopatii, akupunkturze i tym, co jeszcze powstanie niekonwencjonalnego mówię: nie. A wszystkim niedowiarkom, którzy wybierają niesprawdzoną medycynę niekonwencjonalną mówię: w tej dziedzinie lepiej nie uczyć się na własnych błędach.

Katarzyna Migdol-Rogóż

Tekst pochodzi z Tygodnika Warszawsko-Praskiego "Idziemy", 11 stycznia 2009