„Post, pokuta i troska o zbawienie wieczne dały się zapewne we znaki księdzu profesorowi Franciszkowi Longchamps de Bérier, członkowi zespołu ekspertów ds. bioetycznych episkopatu. Ogłosił on, że są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało ono poczęte z in vitro, bo ma „dotykową bruzdę” charakterystyczną dla „pewnego zespołu wad genetycznych”. Lekko zapachniało oryginalną wodą kolońską przechowywaną od czasów NSDAP i naszym kołtuństwem demonstrującym się dziś w licznych dyskusjach także poza Kościołem” - napisał Tym, który niestety nie wyjaśnił, co wypowiedź o wadach genetycznych ma wspólnego z NSDAP.

„Po kilku dniach ksiądz profesor zaczął tłumaczyć, o co mu chodziło, i pogrążył się do końca. Przekonywał, że celem jego wypowiedzi była jedynie dyskusja o zagrożeniach związanych z in vitro. Krótko mówiąc, jak się okazało, nie zrozumieliśmy troski księdza profesora, bo chodziło mu wyłącznie o szczęście dzieci i ich rodziców. W jego przekonaniu wśród dzieci z in vitro ryzyko wystąpienia wad genetycznych jest o 30 proc. większe niż w przypadku poczętych naturalnie. Byłoby dobrze wiedzieć, skąd wziął te dane i w którym kościele jest ten sufit” - dodał. A my odsyłamy Tyma nie do sufitów kościelnych, ale do badań publikowanych na łamach największych magazynów medycznych. To one, a nie listy lobby przemysłu reprodukcyjnego czy przemyślenia dziennikarzy „GW” są źródłem prawdy naukowej.



TPT/Polityka.pl