Że jestem niemieckim katolikiem, poznałem we Francji. To było podczas jednej z wielkich pielgrzymek z Paryża do Chartres, z okazji Zesłania Ducha Świętego; najbardziej znaczący poeta, eseista, mówca i wydawca czasopism „renouveau catolique”, Charles Peguy zainicjował je przed I wojną światową. Po Soborze Watykańskim II popadły w zapomnienie, podobnie, jak wiele popularnych pobożnych ćwiczeń, by zostać przypomnianymi przez ruch na rzecz tradycji katolickiej. W laickim Paryżu nadal budzą niedowierzanie i czasem oburzenie, gdy przed katedrą Notre Dame ustawia się pochód dziesiątek tysięcy ludzi, którzy wczesnym rankiem rozpoczynają drogę przez ciche ulice. Trzeba umieć wędrować, by w szybkim tempie przejść sto dwadzieścia kilometrów, które trzeba pokonać w trzy dni. W drodze modli się i śpiewa; podczas każdego postoju wokół obozu rozkładają się księża w komżach i fioletowych stułach, by wysłuchać spowiedzi, a na jednej z piękniejszych polan w bukowym lesie w Rambouillet celebruje się uroczystą sumę.

 

Móc odpocząć w religii

Następnie pochód opuszcza las i osiąga szeroką równinę Chartres. W oddali wśród pól kukurydzy wznosi się katedra; pielgrzymka, przypominająca marsz armii z trzepocącymi sztandarami, zbliża się do tego świętego miejsca. Tak mógł wyglądać pochód wojsk, które prowadziła przeciwko Anglikom tajemnicza pastereczka z Domremy w Lotaryngii, Joanna d’Arc. Przyszło mi to od razu do głowy, a do obrazu pasował śpiew naszej grupy, której przewodził młody oficer: stare piosenki żołnierskie, w których występował marszałek Turenne, a także „Sainte Marie, reine de France”. A jakich świętych wzywano w litanii: po Matce Bożej przede wszystkim właśnie Dziewicę Orleańską, króla Ludwiga Świętego, Proboszcza z Ars, św. Solangię i Małą Tereskę z Lisieux. Ci francuscy pielgrzymi zwracali się do Boga, który był Francuzem – w budzący zazdrość sposób ich religia, kultura, bycie katolikiem i Francuzem stały się czymś identycznym. To była niezłomność, możliwość odpoczynku w religii. Nie czułem się wyłączony od moich współpielgrzymów, przeciwnie, byli niezwykle gościnni, także w sensie duchowym, ich entuzjazm był zaraźliwy. Jednak odniosłem wrażenie, że ten katolicyzm jest w pewien sposób bardziej pewny siebie i na swój piękny sposób zadowolony z siebie, zgodny, pozbawiony niespokojnej tęsknoty; sposób, jakiego jako niemiecki katolik nie znałem.

Być katolikiem znaczyło dla mnie coś innego, nawet więcej, niż być Niemcem. „Katolik” to wyższe pojęcie, któremu podporządkowała się przynależność narodowa. Wraz z byciem katolikiem zrobiłem krok naprzód z bycia Niemcem. Obraźliwe stwierdzenie prowadzących Kulturkampf pod wodzą Bismarcka, jakoby katolicy nie byli wiernymi poddanymi króla pruskiego, podchodzili do państwa z rezerwą, byli „ultramontanistami”, odczuwającymi lojalność wobec znajdującego się za górami, odległego Papieża, pasowało do mnie jak ulał. Czy katolicki Niemiec z racji swej historii nie powinien być ultramontański? Czym innym niż ultramontanizmem była idea kontynuacji przez niemieckich królów zaginionego Cesarstwa Zachodniorzymskiego? Owo karolińskie, Rzymskie Cesarstwo, które później otrzymało dodatek „Narodu Niemieckiego”, nie było państwem narodowym – długo w swej niemożności i niechęci do monopolizacji przemocy nie było w ogóle państwem. Owo rzymsko-niemieckie cesarstwo, luźny związek bazujący często jedynie na prawnej fikcji, uzurpowało sobie prawo do bycia dziedziną wszystkich chrześcijan. Jeśli katolicyzm wiązał się gdzieś z politycznym wyobrażeniem, to miało to miejsce w Niemczech w postaci Świętej Rzeszy, która niczym kwoka pisklęta, okrywała swoimi skrzydłami rodzinę narodów chrześcijańskich. Jakże często wyszydzano tę ideę, jakże okrutnie historia potwierdziła niemożliwość jej realizacji! To jednak nie zmienia faktu, iż ona istniała. Idee nie potwierdzają swej umiejętności funkcjonowania, siły panowania nad wyobraźnią przez swoją realizację – przeciwnie, realizacja zazwyczaj zadaje śmiertelny cios politycznej idei. To, że po II wojnie światowej trzej katolicy – trwa proces beatyfikacyjny dwóch z nich, Roberta Schumana i Alcide de Gasperiego – po nieodwracalnej sekularyzacji jeszcze raz zamarzyli sen o cesarstwie Karola Wielkiego i chcieli go podsunąć laickiemu społeczeństwu za pomocą argumentów gospodarczych, także to jest mocnym pogłosem tej starej, ogłoszonej przegraną idei. Nic dziwnego, że to właśnie Niemcy się nią zachwycili i to nie przegrana wojna, a powracająca polityczna dyspozycja, można powiedzieć, genetyczna inklinacja w kierunku ponadnarodowej myśli królewskiej, wpłynęła na ten zachwyt.

 

Kłótnia i samobójcza nienawiść własna

Jakkolwiek typowy jest dla Niemiec taki katolicki ultramontanizm i ponadnacjonalizm, nie można przemilczeć, że ta nadzwyczajna wśród europejskich kultur postawa była dla wielu Niemców przeciążeniem, któremu nie podołali. „Discordia Germaniae” sięga czasów Tacyta. Niemiecka ojczyzna była podzielona już w pierwszej chwili swojego kulturalnego istnienia, w podziale na część skolonizowaną przez Rzymian i barbarzyńską. W tej chwili, która uświadomiła i opisała Niemców jako naród kulturowy, ich własnością był już duch nieprzejednanej waśni i samobójczej nienawiści własnej; ukazywał się on w każdym stuleciu na nowo i w coraz bardziej bezlitosnej formie. – Istnieje antyrzymski afekt – tymi słowami zaczyna się słynny esej Carla Schmitta; wierności Rzymowi, ultramontanizmowi katolickiego Niemca, towarzyszyła zawsze nienawiść do Rzymu, nacjonalistyczna samowystarczalność drugiej części Niemców. Reformacja Marcina Lutra, która uczyniła wojnę domową stałym elementem historii mojego kraju, wojna trzydziestoletnia, sekularyzacja, Kulturkampf, ruch oddzielenia od Rzymu, to poszczególne fazy rozwoju, który już wówczas się rozpoczął, do którego zawsze należały coraz ostrzejsze ataki nauki i filozofii na Kościół rzymski.

Największy żydowski eseista i filolog Rudolf Borchardt widział w okresie panowania nazistów w  partii Hitlera wyraz tej antyrzymskiej skłonności: „Niemiecki naród en masse nigdy rzeczywiście nie przyjął europejskiej kultury, którą mu zaszczepiono i raczej zawsze w dużej mierze milcząco się jej opierał (...). Tylko w niemieckim narodzie zawsze po cichu utrzymuje się, w jednostkach i zbiorowości, wściekłe podejrzenie, jakoby miał być przez chrześcijaństwo okłamany, przez Rzym jedynie wyzyskany i okpiony, przez dwory wyśmiany, średniowiecze i Kościół wyszydzony, przez naukę ogłupiony, kulturę kobiecą i grzeczność wyczerpany, przez ducha zdradzony (…) i w końcu, przez wielką formę (…) Rzeszę, dosłownie zrównany z ziemią”.

Nowe jest to, że w dużej mierze nie ma już konfrontacji między chrześcijańskimi grupami, rzymskimi katolikami i antyrzymskimi protestantami, ponieważ większość teologów katolickich i oficjalnych reprezentantów, także laikatu, stała się namiętnymi wrogami Rzymu. Zafiksowany na punkcie ekumenizmu z protestantami posoborowy katolicyzm stał się awangardą wrogości do Rzymu – można wręcz powiedzieć, że nowokatolicka wrogość do Rzymu jest jak na razie jedynym realnym owocem posoborowego ruchu ekumenicznego. Typowy dla Niemiec ultramontanista jst teraz w mniejszości – w Kościele katolickim nie ma forum, na którym mógłby się wypowiedzieć, żadnych adwokatów, a jako teolog nie ma szansy na posadę.

 

„Dialog” w kierunku kościoła narodowego

Niemiec na stolicy Piotrowej uwidocznił agresywny potencjał tej tendencji. Niemiecki Papież wywodzący się ze słynnej, ale pozornie pokonanej frakcji ultramontańskiej, prowokuje siły antyrzymskie w niemieckim katolicyzmie do podjęcia decyzji. Planowana na koniec września wizyta Papieża ma z tego powodu dla mnie jedno historyczne odniesienie: wizytę Piusa VI u cesarza Józefa II w Wiedniu, kiedy to Papież chciał powstrzymać monarchę przed likwidacją wszystkich klasztorów. Próba okazała się daremna, jednakże cesarz, który nosił się z planami założenia kościoła narodowego, musiał przy okazji zrozumieć, że nie będzie miał katolicyzmu bez Papieża. Obecność Papieża zdobyła serca „ludu”, jak się pięknie mówi, drobnych ludzi w miastach i na wsi, którzy tłumnie przybywali i błagali o błogosławieństwo biskupa Rzymu, co spotkało się z wielką irytacją cesarza.

Czy to zbyt wielka nadzieja, że także niemiecki Kościół XXI wieku, którego reprezentanci zaplątali się w podejrzany „dialog” zmierzający do założenia kościoła narodowego, przypomni sobie swoje stare, ultramontańskie instynkty i pokaże swoim pasterzom, że jedynie z Papieżem, a nie przeciw niemu, chce być katolicki? Czy to jednak papież Benedykt XVI, który jest wielkim patriotą, będzie musiał zauważyć, że dla niemieckiego papieża nie ma bardziej obcego i odległego kraju, niż jego własna ojczyzna?

Martin Mosebach

Autor jest niemieckim pisarzem, scenarzystą i publicystą.

Tłum. Stefan Sękowski

Dziennikarz „Gościa Niedzielnego”

Pierwotnie artykuł ukazał się w niemieckim piśmie „Vatican-Magazin”, 8-9/2011