Swój udział w polityce zawsze rozumiałem następująco: chrześcijańscy demokraci są po to, by pełnić wolę Boga – choć dla wielu może to zabrzmieć fundamentalistycznie. Jest dla mnie jasne, że – jak mówił św. Piotr – bardziej trzeba słuchać Boga niż ludzi. W wyborach chodzi o to, czy ludzie umożliwią chrześcijańskim politykom pełnić wolę Bożą, czy też im to uniemożliwią – tak widzę sens chrześcijańskiej demokracji.

Z Vladimírem Palko rozmawiają Grzegorz Górny i Tomasz P. Terlikowski (kwartalnik FRONDA) Bratysława, listopad 2010.

Czy partie, które nazywają siebie chadeckimi, są jeszcze chrześcijańskie?

– Na początku istnienia tych partii, po II wojnie światowej, rzeczywiście chrześcijański duch był obecny w tych ugrupowaniach. Ludzie, którzy zakładali te partie, tak właśnie myśleli. I przez długie lata tak właśnie było. Z czasem jednak następował proces stałego osłabiania ich chrześcijańskiej tożsamości. Rozpoczął się proces dechrystianizacji chadecji.

Jak do tego doszło?

– Po II wojnie światowej przed chrześcijańskimi demokratami stanęły trzy wielkie wyzwania, którym musieli sprostać. Pierwsze zadanie to gospodarcza odbudowa zniszczonej przez wojnę Europy. Chodziło o to, żeby ludzie mieli gdzie mieszkać, mieli co jeść, mieli możliwość pracy. I trzeba przyznać, że w ciągu dwudziestu lat zadanie to zostało wykonane. Ogromną rolę odegrały w tym procesie takie partie, jak CDU i CSU w Niemczech, Democrazia Cristiana we Włoszech czy inne ugrupowania chadeckie.

Drugim wyzwaniem była walka z komunizmem. To zadanie było trudniejsze, trwało trochę dłużej, bo ponad czterdzieści lat, ale w końcu europejskim konserwatystom udało się – oczywiście z pomocą Ameryki – zwyciężyć w zmaganiach z komunizmem. Gdybyśmy w tej walce mieli polegać tylko na europejskich socjaldemokratach, to niewątpliwie zwycięzcą okazałby się system komunistyczny.

Trzecie wyzwanie pojawiło się trochę później, bo w latach 60. Związane było z działalnością lewicy, która postawiła na nowo pytanie: kim właściwie jest człowiek? Jak mówi moja znajoma, czeska dziennikarka katolicka Michaela Freiova, był to problem antropologiczny, który został wywołany przez lewicę. Pojawiły się następujące pytania: Dlaczego życie ludzkie ma być nietykalne od momentu poczęcia aż do naturalnej śmierci? Dlaczego małżeństwo ma wyglądać tak, jak przez tysiąclecia, jako związek kobiety i mężczyzny? Dlaczego rodzina ma być podstawą istnienia społeczeństwa? To wyzwanie zostało rzucone przez lewicę, kiedy zorientowała się ona, że system komunistyczny okazał się całkowicie niewydolny. Pojawiły się nowe tematy lewicy, które najpierw zostały wprowadzone w sferze kultury, a potem – od lat 60. – weszły w obszar polityki parlamentarnej. Temu trzeciemu wielkiemu wyzwaniu chadecja nie sprostała.

Proces ten przebiegał w trzech fazach. Pierwsza polegała na tym, że partie chadeckie ignorowały rzeczywistość, mówiły, że nie dzieje się nic ważnego, nie trzeba się tym specjalnie przejmować. Kiedy wybuchła rewolucja seksualna ze wszystkimi jej konsekwencjami, także dla polityki, chadecy odwracali głowę i udawali, że nic się nie dzieje. W drugiej fazie najczęściej miał miejsce następujący scenariusz: partie chadeckie dochodziły do władzy i miały koalicjanta, który ich zdradzał z opozycją w takich kwestiach, jak np. sprawa aborcji. Chrześcijańscy demokraci godzili się z sytuacją, że ich koalicyjny partner głosuje razem z opozycją za legalizacją aborcji. Tak było np. z partią chadecką w Belgii w 1990 roku, albo dwa lata temu w Luksemburgu, kiedy usankcjonowano eutanazję. We Włoszech doszło do legalizacji aborcji, gdy partia chrześcijańsko-demokratyczna miała tam pełnię władzy i dopuściła do tego. W końcu przychodzi etap, gdy chadecy oswajają się z tymi antychrześcijańskimi postulatami, a nawet je przejmują i aktywnie promują. To przypadek choćby Austriackiej Partii Ludowej (OVP), która przed rokiem wspólnie z socjalistami głosowała za rejestracją związków homoseksualnych. Te fazy w różnych krajach przebiegają rozmaicie, z odmienną prędkością, ale jest to proces, który zaobserwować możemy niemal wszędzie.

Dlaczego jednak chadecja nie sprostała temu wyzwaniu? Dlaczego zrezygnowała z udziału w tej kulturowej wojnie?

– Jedna z odpowiedzi, jaka przychodzi mi na myśl, jest taka, że ta nowa fala kulturowego starcia zagroziła chadekom tym, iż może ich na długie lata odłączyć od władzy, a na to nie mają tyle wytrwałości. My tu na Słowacji mamy doświadczenie Kościoła podziemnego, który rozwijał się szczególnie dynamicznie, kiedy pod koniec lat 60. z więzień wyszli nasi męczennicy,

tacy jak np. Vladimír Jukl, i zaczęli pracować z młodzieżą. Oni prowadzili nielegalne duszpasterstwo młodych przez ponad 20 lat i to przyniosło owoce pod koniec lat 80., gdy upadł komunizm. Chrześcijańskie demokracje funkcjonują jednak w inny sposób. Panuje w nich olbrzymia presja struktur partyjnych, które żądają od władz partii, by zdobyć władzę i objąć rządy. Jeśli kierownictwo partii przegra jedne czy drugie wybory, to po czterech lub po ośmiu latach zostaje wymienione. Tak to funkcjonuje w ugrupowaniach politycznych.

Dorobek formacji chrześcijańsko-demokratycznych nie jest więc jednoznaczny: z jednej strony zrobiły one przez lata wiele dobrego dla swoich krajów i dla Europy, z drugiej jednak trwa w nich cichy proces pasywnego przyglądania się dechrystianizacji Europy, a nawet – w skrajnych przypadkach – współpracy w tym dziele.

A może już w samej formule chadecji kryje się źródło jej kłopotów, które wyraża się nawet w samej nazwie tej formacji, gdyż istnieje nieusuwalne napięcie między demokracją a chrześcijaństwem? W obu przypadkach inny jest bowiem suweren: vox populi i vox Dei.

– Wiemy, że w XIX wieku Kościół katolicki z dużą podejrzliwością odnosił się do demokracji. Dziś system demokratyczny jest jedynym, jaki znamy i jaki bierzemy pod uwagę jako realną podstawę rządów. Póki więc mamy demokrację parlamentarną, to chrześcijańscy demokraci muszą funkcjonować w ramach tego systemu, by reprezentować stanowisko osób wierzących. W imperium rzymskim chrześcijanie też musieli jakoś funkcjonować w ramach ówczesnego systemu.

Problem polega na pytaniu, czym właściwie ma być ta chrześcijańska demokracja. Ja sam przez niemal 20 lat należałem do KDH – partii, która powstała po upadku komunizmu, ale zawsze swój udział w polityce rozumiałem następująco: chrześcijańscy demokraci są po to, by pełnić wolę Boga – choć dla wielu może to zabrzmieć fundamentalistycznie. Jest dla mnie jasne, że – jak mówił św. Piotr – bardziej trzeba słuchać Boga niż ludzi. W wyborach chodzi o to, czy ludzie umożliwią chrześcijańskim politykom pełnienie woli Bożej, czy też im to uniemożliwią – tak widzę sens chrześcijańskiej demokracji. Niestety, w demokracjach panuje dziś ideologia, że wszystko, co zostaje przegłosowane wolą większości, jest automatycznie dobre. To nie jest prawda, ale ta ideologia rozszerzyła się w chrześcijańskich demokracjach i chadecy zaczęli mówić, że jeśli ludzie czegoś pragną, to my mamy to spełnić – nawet jeśli jest to wbrew woli Bożej. Tak więc wolę ludzi postawili wyżej ponad wolę Boga. Dla mnie jest to niezrozumiałe i skończyć musi się tym, co już teraz widać wyraźnie – że zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.

Ale liderzy chadeccy w Europie Zachodniej mówią, że jest to dziś nieunikniona droga. Co więcej, były premier Holandii Ruud Lubbers oświadczył z dumą, że cały kontynent musi podążyć drogą holenderskiej chadecji, która przeforsowała legalizację aborcji, miękkich narkotyków czy przywilejów małżeńskich dla związków jednopłciowych…

– Jest dziś rzeczywiście taki trend, ale w latach 40. czy 50. wydawało się, że cały świat będzie musiał pójść drogą komunizmu, bo taka była wówczas tendencja. Wierzyli w to nie tylko sami komuniści, a jednak do tego nie doszło. Obecny kurs partii chadeckich nie jest nieuniknioną koniecznością. Poza tym w niektórych miejscach widzimy już bunt przeciw tej dominującej tendencji. Tak się dzieje np. w Austrii, gdzie partią tamtejszych katolików przez długie lata była OVP, która się jednak zdechrystianizowała. W związku z tym powstało nowe ugrupowanie chrześcijańskie, które w ostatnich wyborach wystawiło własnego kandydata na prezydenta. Nic dziwnego, że doszło do tego, skoro Austriacka Partia Ludowa poparła kandydata socjalistów, urzędującego prezydenta Heinza Fischera, który jest zwolennikiem cywilizacji śmierci. Kandydat katolicki zdobył co prawda tylko 5 proc. głosów, ale wielu ludziom uświadomił problem kryzysu partii chadeckich.

A jak wygląda sytuacja chadecji na Słowacji? Czy ją też dotknął kryzys?

– Przez 10 lat byłem wiceprzewodniczącym KDH. Widziałem przez ten czas, że nasza partia różni się od formacji chadeckich z Europy Zachodniej, które chrześcijańskie były tylko z nazwy. Długo trzymaliśmy się trwałych zasad, ale proces rozkładu dosięgnął także KDH. Momentem przesilenia okazał się rok 2006, kiedy KDH znajdowało się w koalicji rządzącej z SDKU – partią ówczesnego premiera Mikuláša Dzurindy. W programie naszego rządu znajdował się postulat podpisania porozumienia ze Stolicą Apostolską dotyczącego klauzuli sumienia. Kwestia klauzuli sumienia jest jednym z najbardziej kluczowych problemów dnia dzisiejszego. Nierespektowanie wolności sumienia oznacza bowiem ciche prześladowanie chrześcijan w niektórych obszarach życia, co widzimy w Europie i Ameryce Północnej. Podpisanie tego porozumienia było wielkim pragnieniem Jana Pawła II, a potem jego następcy – Benedykta XVI. Dokument ten został już wynegocjowany, ale premier Dzurinda nie chciał go podpisać, choć wcześniej to obiecywał, gdyż bał się stracić przed wyborami głosy liberalnych wyborców. Wtedy uświadomiliśmy sobie w KDH, że jeśli się nie zbuntujemy, wówczas stracimy szacunek do samych siebie. Powiedzieliśmy premierowi, że jeśli nie zgodzi się to porozumienie, jak obiecywał wcześniej, to odchodzimy z rządu. On nie podpisał dokumentu, więc odeszliśmy z gabinetu. Byłem wtedy ministrem spraw wewnętrznych i podałem się do dymisji razem z ministrami sprawiedliwości i oświaty, a KDH przeszło do opozycji. Muszę wyznać, że tamto wydarzenie traktuję jako szczyt swojej politycznej kariery. Byłem dumny z faktu, że jestem członkiem partii, która potrafiła się zachować inaczej niż wszystkie inne formacje chadeckie na zachodzie Europy.

Napotkaliście jednak na opór we własnych szeregach...

– Niestety, wkrótce okazało się, że myślimy zupełnie inaczej niż przedstawiciele struktur partyjnych. Wielu członków partii wyrażało żal, że zrezygnowaliśmy z władzy. Uruchomiony został proces, który doprowadził w końcu do naszego odejścia z KDH. W ramach buntu przeciw temu dominującemu europejskiemu trendowi założyliśmy Partię Konserwatywnych Demokratów Słowacji (SKDS), a w 2009 roku wystawiliśmy naszego kandydata – byłego wicemarszałka parlamentu Františka Mikloško – w wyborach prezydenckich. Dla nas było jasne, że możemy poprzeć tylko takiego kandydata, który opowiada się za ochroną życia i tradycyjnej rodziny. KDH poparła natomiast Ivetę Radičovą, która dąży do zarejestrowania związków jednopłciowych, a w kwestii aborcji jest zwolenniczką pro choice. Myśmy się przeciwko temu megatrendowi zbuntowali. Nasz kandydat Mikloško dostał ponad 5 proc. Zaczynamy więc od małej rebelii, ale liczymy, że nastąpi większa.

Ale dlaczego struktury partyjne zbuntowały się przeciwko wam? Byliście przecież liderami ugrupowania i to wy nadawaliście mu ton...

– To jest walka, która się toczy we wnętrzu każdego człowieka. Raz jej wynik jest taki, drugim razem inny. Jeśli chodzi o KDH, to ten proces zaczął się już kilkanaście lat temu, a ujawnił się po raz pierwszy w 1996 roku. Prezesem partii był wówczas Ján Čarnogurský. Uważałem go za wierzącego polityka chrześcijańskiego, który nigdy nie postąpiłby tak, jak zachodnioeuropejscy politycy chadeccy. Jako kontrkandydat w wyborach na szefa partii wystartował wówczas Mikuláš Dzurinda, który oświadczył publicznie, że chciałby zmienić KDH. Mówił otwarcie, że wzorem jest dla niego niemiecka CDU. Głosił przy tym, że KDH musi przyciągnąć do siebie ludzi, którzy mają liberalne podejście do wielu spraw życiowych. Mówił, że w jego nowym KDH mogą się znaleźć ludzie, którzy będą mieli odmienne stanowisko w sprawie aborcji – będzie miejsce i dla tych, którzy są pro life, i dla tych pro choice. Dzurinda przedstawił więc wizję partii sukcesu – silnej partii, która wygrywa wybory. Tylko że w rzeczywistości jest to piękny śpiew syreni…

Dzurinda nie wygrał wówczas wyborów na szefa partii, ale później, gdy został premierem, założył własne ugrupowanie – dokładnie na wzór CDU. Nawet nazwę ma podobną – SDKU, ale co ma wspólnego z zasadami  chrześcijańskimi? Nic. Absolutnie nic. Co prawda, KDH przeżyło ów rok 1996, ale zasiane wówczas ziarno kiełkowało i rozwijało się w następnych latach. Nie twierdzę, że KDH weszło definitywnie na drogę dechrystianizacji, ale jest faktem, że zachowuje się oportunistycznie. Najpierw partia opuszcza koalicję rządową, a potem wydaje oświadczenie, że to była pomyłka. Potem popiera w wyborach prezydenckich kandydatkę, która nie opowiada się ani za ochroną życia, ani za tradycyjną rodziną. Mam jednak nadzieję, że przyszłość KDH jest wciąż otwarta.

Sytuacja w naszych krajach jest podobna: w parlamencie znajdują się po dwie partie, które należą do międzynarodówki chadeckiej: w Polsce PO i PSL, na Słowacji SDKU i KDH. Obie popierają jednak coraz częściej rozwiązania sprzeczne z nauką Kościoła. Z drugiej strony politycy najwierniejsi chrześcijańskiej wrażliwości – jak František Mikloško u was, czy Marek Jurek u nas – otrzymują marginalne poparcie. Jak to się dzieje, skoro w społeczeństwie zarówno polskim, jak i słowackim dominują katolicy?

– Ten obraz rzeczywiście nie jest optymistyczny. Zaczynamy od małej rebelii, mając nadzieję na wielki bunt. Kluczowym słowem jest dla nas odnowa. Jak ona nastąpi? Myślę, że w różnych krajach rozmaicie. W jednych trzeba będzie zacząć „od nowa”, czyli od powołania nowych formacji, w innych nastąpi „odnowa”, czyli wewnętrzne przeobrażenia w ramach istniejących partii chadeckich. Trzeba też pamiętać, że obecny stan partii chrześcijańsko-demokratycznych odzwierciedla poniekąd współczesną kondycję Kościoła katolickiego. Mówiąc o sytuacji chrześcijańskiej polityki, nie możemy bowiem abstrahować od procesów zachodzących wewnątrz dzisiejszego katolicyzmu. Być może potrzeba będzie nam w przyszłości nowego św. Augustyna, który stworzy model współpracy między władzą świecką a duchową.

To znaczy?

– Jedno jest pewne: musimy trzymać się podstawowej zasady chrześcijańskiego Zachodu, respektowanej od czasów św. Augustyna, że istnieje podział na władzę świecką, państwową i władzę duchową, religijną. Muszą one jednak na siebie wpływać, dopełniać się i współpracować ze sobą. Nie ma jednak w tej kwestii jednego sztywnego modelu.

Możecie liczyć na wsparcie katolickiej hierarchii?

– Często byliśmy świadkami, że przedstawiciele Kościoła hierarchicznego, zabierając głos w dyskusji na najważniejsze tematy, nie mówili w sposób jednoznaczny. Zdarzało się, że politycy, którzy walczyli o wartości chrześcijańskie w życiu publicznym, pozostawali osamotnieni i opuszczeni przez biskupów. Pamiętam dyskusję w KDH w latach 90., gdy doszło do wyboru: Čarnogurský czy Dzurinda? Dla bystrego obserwatora było jasne, jaki typ polityki reprezentuje każdy z nich. Čarnogurský był konserwatywnym chadekiem, a Dzurinda liberalnym. Znaleźli się jednak biskupi, którzy mniej lub bardziej otwarcie poparli Dzurindę. Jak więc zdarzają się błędy polityków chadeckich, tak też zdarzają się pomyłki biskupów.

Prawdę mówiąc, nie brzmi to wszystko optymistycznie…

– Daleki jestem od myśli, by w polityce szukać zbawienia. Na szczęście to nie polityka jest rozwiązaniem wszystkich problemów ludzkości.

Dziękujemy za rozmowę. █