Zacznę od kilku uwag uściślających: nie twierdzę, że rodzice dzieci z in vitro ich nie kochają, ani że mają do nich stosunek przedmiotowy, ale jednocześnie nie mogę nie wskazać na to, że sama te technika, wraz z zawartymi w niej możliwościami, prowadzi do tego, że zaczyna się traktować dziecko jak przedmiot czy produkt. A najlepiej dowodzą tego autentyczne historie, które warto przypominać. Jedna z nich rozegrała się na naszych oczach w Polsce, a druga w Australii.

Zacznijmy od drugiej. Oto surogatka miała urodzić rodzicom dwoje dzieci. Ale po narodzinach okazało się, że jedno z nich ma Zespół Downa, więc „wadliwy produkt” został pozostawiony surogatce, a płatnicy zabrali tylko to dziecko, które im odpowiadało. Trudno o lepszy dowód na przedmiotowe potraktowanie dziecka, na uznanie, że za wadliwy produkt odpowiada producent. Nie inaczej było w Polsce, gdy rodzice dziecka z in vitro, a także część lekarzy uznali, że dziecko z in vitro jest zbyt chore, to zadecydowano, że ma ono umrzeć, że trzeba je abortować. I znowu trudno uciec od wrażenia, że i tym razem „wadliwy produkt” (tak to dziecko zostało potraktowane) zapłodnienia in vitro ma zostać usunięty, a placówka, która odmówiła tego rodzaju przedmiotowego zabiegu ma zapłacić za to bańkę...

Oczywiście można z tych dwóch historii nie należy wyciągać całościowych wniosków na temat traktowania dzieci w procedurze i przemyśle in vitro. Zawsze można zrzucić winę na konkretnych rodziców. Problem polega tylko na tym, że eugenika, odrzucanie chorych dzieci i wybieranie lepszych (czyli właśnie uprzedmiotowienie człowieka) jest zawarte w samej procedurze in vitro na każdym jej poziomie. To lekarze i prawnicy sugerują, że rodzice powinni mieć prawo wyboru zdrowego dziecka i proponują diagnostykę preimplantacyjną, to oni oznajmiają, że jeśli dziecko jest chore, to można je usunąć w zgodzie z prawem. Opisane przypadki są zatem tylko wierzchołkiem góry lodowej, świadectwem tego, czym jest owa procedura, regułą a nie wyjątkiem.

Tomasz P. Terlikowski