Szkoła niszczy polskie dzieci – tak piszą dziennikarze Rzeczpospolitej. O co chodzi? Przede wszystkim o rosnący lawinowo poziom uczniów, którzy nie radzą sobie emocjonalnie z sytuacją szkolną. Co piąty uczeń cierpi na objawy depresji, co raz więcej uczniów kierowanych jest do nauczania indywidualnego. Jeden z najsłynniejszych psychologów naszych czasów, prof. Zimbarbo komentując te dane wskazał na konieczność istnienia jakiejś głębokiej dysfunkcji tkwiącej w samym systemie szkolnictwa. Jego zdaniem uczniów zamiast stymulować i rozwijać ich mocniejsze strony, poniża się, wyśmiewa, nie daje wsparcia, żyją często w poczuciu odrzucenia.

Nieco inaczej komentuje te dane dr Lackowski były wieloletni małopolski kurator oświaty: „Mamy sytuację, w której systematycznie obniża się wymagania wobec uczniów. To prowadzi do sytuacji, że dzieci i młodzież, gdy zaczynają napotykać problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić, a nie potrafią, bo nikt od nich tego nie wymagał, załamują się.”

Z gruncie rzeczy obaj specjaliści wskazują na odmienne źródła problemu psychiki uczniów w polskim systemie edukacyjnym. Zimbarbo, którego zdecydowanie możemy zaliczyć do szkoły liberalnej w edukacji, wcale nie jest za budowaniem systemu wymagań, ale raczej za nauką, która daje uczniom radość, formuje ich przede wszystkim przez odkrywanie swoich uzdolnień. Lackowski, zaś bardziej konserwatywne przynajmniej z pozoru, stawia na model twardszy, trzymający wysoko warowne mury wymagań, jako szczepionkę na zderzenie z rzeczywistością.

Trudno się zdecydować jaki model może być bardziej korzystny – pierwszy, jak się zdaje grozi wychowywaniem do bezradności wobec świata. Ale czy równocześnie nie wytwarza bakcyla samodzielności i zaradności w poszukiwaniu osobistych sposobów zaadaptowania swoich zdolności w świecie edukacji, a potem życia zawodowego? Zresztą nie tylko – także etycznego, religijnego, etc. Model drugi, choć ma dawać wysoki mur odporności, czy nie podwyższa ryzyka właśnie depresji, zniechęcenia, porzucenia drogi rozwoju intelektualnego, ale i duchowego.

Nie widać tu prostych odpowiedzi – formacja, wyrobienie, twardość – powiedzielibyśmy klasycznie: dzielność jest potrzebna każdemu z nas, ale równie mocno potrzebne jest zaadaptowanie własnych umiejętności. Wysoki gorset także może produkować społeczną niezaradność, chorobliwy konformizm.

Możliwe, że wskazówką w naszym kłopocie jest wzrastająca ilość uczniów skierowanych do indywidualnej edukacji. Co nam może mówić ta dana? Przede wszystkim to, że edukacja nowoczesna i państwowa ponosi klęskę. Ani recepta konserwatywna, ani liberalna nie zniosą jej defektów – same są tylko pewnymi systemami ideologicznymi. Szkoła masowa ma uczniów, ale nie ma mistrzów (miewa ich tylko czasami). To paradoks szkoły współczesnej. Tak naprawdę to bez mistrzów nie ma uczniów – jest hodowla. Jak w Trójcy Świętej Syn jest nazywany Synem ze względu na Ojca i Ojciec Ojcem ze względu na Syna.

Pozostaje rozważenie, czy jedynym wyjściem świadomych rodziców nie jest faktyczne wyjście z państwowego systemu oświaty – szkoły niepubliczne, czy edukacja domowa, czyli dwa sposoby na szukanie mistrzostwa i bycia uczniem, wolności rozwoju i stabilizacji formacji. Szkoła publiczna nie daje ani jednego, ani drugiego – daje dryl, który usztywnia zamiast formować i demoralizuje zamiast ukierunkowywać rozwój.

Znamienne – niedawno rozmawiałem z polskim dominikaninem od dłuższego czasu przebywającym w USA w środowiskach tradycyjnych i po prostu prawowiernych katolików. Nikt tam nie mówi o edukacji publicznej inaczej jak o psuciu młodych ludzi – każdy kto ma nieco odpowiedzialności uczy dzieci w domu lub placówkach niepublicznych. Efekty edukacyjne są bardzo dobre.

Wróćmy do uczniowskiej depresji. Jest w tym względzie jeszcze jeden przykład głupoty naszego państwa. Poziom depresji związanej ze szkołą wzrasta razem z obniżaniem początku wieku edukacyjnego. Zatem, drodzy czytelnicy, nie czeka nas już nic innego jak tylko poprawa statystyk w najbliższych latach. Wyprowadzajmy nasze dzieci z tego statystycznego świata.

Tomasz Rowiński