Jak podaje poniedziałkowy "Financial Times" Chiny stopniowo przejmują kontrolę nad znaczną częścią Morza Południowochińskiego budując tam sztuczne wyspy i instalacje wojskowe. Militaryzacja obszaru, do którego prawa rości sobie kilka państw regionu stanowi niebezpieczną zapowiedź ograniczenia tam swobody żeglugi a tym samym sparaliżowania handlu międzynarodowego.

W ubiegłym tygodniu gościł w Pekinie minister obrony USA James Mattis. Poruszył ten problem w rozmowach z chińskim prezydentem Xi Jingpingiem. W odpowiedzi usłyszał jednak, że "Chiny nie mogą stracić nawet jednego cala kluczowej drogi morskiej, przez którą co roku przepływają towary o wartości 5 bilionów dolarów."

To tylko potwierdzenie stanowiska jakie Chińczycy zajmują od około dziesięciu lat, które jednak dopiero teraz wyrażają tak dobitnie. Najwyraźniej czują swoją rosnącą przewagę nad państwami regionu oraz USA. Amerykanie bowiem niewiele mogą w tej sytuacji zrobić, o ile nie biorą pod uwagę konfrontacji wojskowej. Z drugiej strony nie wolno im zaakceptować chińskiej polityki, ze względu na swoich sojuszników w tym regionie. Japonia i Korea Południowa, mogłyby bowiem dojść do wniosku, że pozbawione wsparcia Waszyngtonu zmuszone są wziąć sprawy w swoje ręce. To groziłoby wzmożeniem wyścigu zbrojeń w regionie Azji i Pacyfiku. Morze Południowochińskie jest obok Ukrainy, Syrii i Półwyspu Koreańskiego jednym z najbardziej zapalnych punktów świata.

Dlatego Amerykanie muszą dołożyć wszelkich starań, by chińska ekspansja nie zachwiała delikatną równowagą sił w regionie. Może powinni wysyłać na ten akwen jednostki i zachęcać do tego Francję i Wielką Brytanię. Powinny też ściślej współpracować z sojusznikami w regionie, takimi jak Filipiny, Korea Południowa i Japonia oraz szukać nowych sprzymierzeńców np. Wietnam.

Jest to wielkie wyzwanie dla amerykańskiej dyplomacji, a od niego zależy pokój w rejonie Azji południowo-wschodniej.

ochmartyna/Forsal.pl