Prof. Grzegorz Szuladziński tłumaczył, za pomocą łączności internetowej, że odłamki samolotu były rozrzucone na przestrzeni 1 km. Kadłub został rozpruty wzdłuż. Zdaniem naukowca, gdyby wybuch nastąpił na ziemi, a nie w powietrzu, powstałby krater, odcisk na ziemi. Tego jednak nie było. Szuladziński mówił, że nastąpiło „odkręcenie” frontowej części kadłuba. Nie było widać też śladów bruzdy po upadku, która powinna mieć 200-250 m, bo tyle zazwyczaj wynosi droga hamowania.

 

Prof. Wiesław Binienda całkowicie zakwestionował natomiast fakt, że to brzoza mogła spowodować upadek samolotu. Pokazywał również na specjalmie przygotowanej symulacji, że np. w Kirgistanie samolot wylądował na „plecach”, a mimo to rannych zostało tylko 31 osób i nikt nie zginął. Podobnie było w przypadku wypadku lotniczego w grudniu 2010 r., gdy ranne zostały 83 osoby. Tymczasem tupolew był na malej wysokości, leciał z niską prędkością i miał styczność z miękkim podłożem. Binienda powiedział, że pod Smoleńskiem musiały nastąpić dwa wybuchy, bo na to wskazuje rozbicie samolotu na tak małe części.

 

Dr Wacław Berczyński, który zajmuje się konstruowaniem samolotów, powiedział natomiast, że po utracie 20 proc. skrzydła, samolot powinien być dalej stabilny. Każdy samolot powinien spełniać takie wymagania, bo inaczej nie zostałby dopuszczony do lotu. Podał też przykład katastrofy amerykańskiego samolotu, który wpadł do oceanu. Bardzo skrupulatnie wyłowiono niemal wszystkie jego części. Było podejrzenie, że mógł zostać zestrzelony rakietą. Zaznaczył, że TU-154m miał bardzo mocne skrzydła. Natomiast wraku samolotu nie zbadano dokładnie. - Praca komisji Millera była niedbała i partaczna, czyli niechlujna – zakończył wystąpienie zbulwersowany profesor.

 

JW/AM