Niemcy, zrywając „partnerstwo w przywództwie” po wyborze Donalda Trumpa, stają się coraz bardziej izolowane na arenie międzynarodowej. Pogorszenie ich pozycji zmienia układ równowagi sił w naszym regionie

Niemcy szczególną uwagę zwracają na dyplomatyczną kindersztubę, stąd kojarzą się ze wzorowym uczniem. Robią wrażenie bezbarwnych i nudnych, a ich wypowiedzi i oceny są tak zrównoważone i ostrożne, że aż pozbawione treści. Dlatego ton komentarzy po wyborach w Ameryce musi dziwić.

Pierwsza zabrała głos minister obrony, Ursula von der Leyen, z CDU: „To był dla mnie ciężki szok, gdy zobaczyłam, jak się rzeczy mają”. W ogóle nie dostrzegła sukcesu Trumpa: „Sądzę, że Donald Trump zdaje sobie sprawę, że nie głosowano na niego, ale przeciwko Waszyngtonowi”. Ten brak uprzejmości można tłumaczyć zaskoczeniem, jednak autorzy następnych wypowiedzi świadomie chcieli obrazić prezydenta elekta. Minister Spraw Zagranicznych Frank-Walter Steinmeier z SPD wypalił: „Wynik wyborczy jest inny, niż życzyłaby sobie większość Niemców”. Poza tym skarżył się na brak konkretów w programie Trumpa i żądał od niego wyjaśnień w tej materii. Wszystkich jednak przebił socjaldemokratyczny wicekanclerz, Sigmar Gabriel, który określił prezydenta elekta mianem „pioniera szowinistycznej i totalitarnej międzynarodówki”.

Na tym tle komentarz kanclerz Angeli Merkel mógłby się jawić jako stonowany. Przypomniała ona, że RFN i USA „łączy głębokie przywiązanie do takich wartości jak demokracja, wolność, respektowanie godności człowieka, niezależnie od jego pochodzenia, koloru skóry, religii, płci, orientacji seksualnej lub poglądów politycznych”. Zaproponowała też przyszłemu prezydentowi „bliską współpracę na bazie tych wartości”. Większość komentatorów uznała te słowa za niezbyt szczęśliwe, albowiem zrozumiano je jak stawianie warunków Trumpowi.

Egzystencjalne zagrożenie

Prawdą jest, że Donald Trump krytykował niemiecki rząd. Angeli Merkel dostało się za politykę migracyjną, trudno to jednak uznać za powód do zmasowanej krytyki. Kampania wyborcza ma swoje prawa, a ponadto Trump nie był w tej kwestii jedyny – wielu europejskich polityków pozwalało sobie występować przeciwko „otwarciu drzwi” imigrantom. Nie stanowiło to żadnego tabu, a największy sprzeciw w tej sprawie wyrażała bratnia bawarska CSU i jej przewodniczący Horst Seehofer. Trudno też wskazać na jakieś powody ideologiczne. Trump nie ma zwartego światopoglądu, który mógłby się Niemcom kojarzyć z „Mein Kampf”, a z pewnością nie można go uznać za twardego konserwatystę. Jedynym sensownym wyjaśnieniem negatywnego nastawienia niemieckich elit politycznych do Trumpa jest strach. Strach przedstawicieli establishmentu politycznego przed utratą władzy. Strach przed tym, że układ, dzięki któremu od dziesięcioleci utrzymywali się przy władzy, nagle rozpadnie się jak domek z kart.

Elita rządząca w liberalnej demokracji jest stosunkowo nieliczna, więc tworzy ona rodzaj warstwy oligarchicznej. Legitymizacją jej władzy był ciągły wzrost gospodarczy, a więc rozszerzenie dobrobytu i bezpieczeństwa na społeczne masy. W Niemczech tego rodzaju polityka była świadomie uprawiana od czasów Bismarcka, mającego stosunkowo prostą receptę: władza dla nielicznych za względny dobrobyt i bezpieczeństwo większości. Taki był sens wprowadzenia ustawodawstwa społecznego. Establishment, który tego nie potrafił, szybko tracił władzę, czego przykładem była Republika Weimarska. Hitler został kanclerzem, bo odnowił oligarchię i zaproponował nowy kontrakt społeczny.

W powojennych Niemczech sukces demokracji opierał się na skuteczności państwa dobrobytu. Wydawało się, że Niemcy wynaleźli tajemne równanie, które pozwalało godzić produktywność gospodarki z rozbudowanym systemem opieki społecznej. Do czasu, gdy katastrofa demograficzna zniszczyła tę kalkulację. Dziś niemieckie welfare state chwieje się w posadach. Coraz mniej Niemców pracuje na nie, a coraz więcej jest jego beneficjentami. Elity polityczne nie mają pomysłu na rozwiązanie tego dylematu. Czekają na swój polityczny koniec i się boją. Trump jest dla nich jeźdźcem apokalipsy.

Koniec partnerstwa?

Dlatego tak go nienawidzą. Dla zachowania swojej pozycji gotowi są poświęcić nawet geostrategiczne interesy swojego kraju. Donald Trump po ogłoszeniu wyników wyborów przestał być wygadującym androny gościem z pomarańczowymi włosami, a stał się instytucją – Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zatem przywódcy Niemiec, zamiast obrażać się na niego, winni rozmawiać z nim o interesach swojego kraju. W Waszyngtonie ich reakcja zostanie zrozumiana jako wymówienie specjalnych stosunków łączących obydwa państwa, a to już będzie miało negatywne skutki zarówno dla Niemiec, jak i dla Europy.

Relacje niemiecko-amerykańskie miały fundamentalne znaczenie dla pozimnowojennego porządku. Ukształtowane zostały przez wypracowaną w Waszyngtonie w roku 1989 doktrynę „partnerstwa w przywództwie” (partnership in leadership). Amerykanie zdawali sobie sprawę, że samodzielnie nie są w stanie narzucić światu swoich zasad, a więc do ich krzewienia potrzebować będą sojuszników. USA, chcąc utrzymać swoje globalne przywództwo, musiały znaleźć odpowiednich współpracowników. W północnej Eurazji wybór padł na Niemcy, które w kolejnych dwóch dekadach wzięły na siebie główny ciężar rozszerzenia na wschód instytucji euroatlantyckich: NATO i UE. Za tę pomoc Waszyngton nagrodził Berlin tytułem partnera w przywództwie. Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów, gdy w roku 2002 kanclerz Gerhard Schröder odmówił amerykańskiemu prezydentowi, Georgowi W. Bushowi, udziału w koalicji antyirackiej. Jednak jego następczyni Angela Merkel szybko doprowadziła do ocieplenia dwustronnych relacji. Jej współpraca z prezydentem Obamą stanowiła złoty okres w relacjach amerykańsko-niemieckich, czego przykładem było współdziałanie obu polityków w rozwiązywaniu kryzysu ukraińskiego.

Trudno sobie wyobrazić, że nowy prezydent USA, po tak silnej krytyce ze strony polityków niemieckich, dostrzeże w nich strategicznego partnera. I trudno go będzie za to winić, ponieważ to nie on złamał oczywiste reguły dyplomatyczne. Politycy niemieccy, jak zauważył komentator „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, obrazili prezydenta Stanów Zjednoczonych, a nie Donalda Trumpa. I nie chce się wierzyć, że uczynili to bezwiednie, ponieważ doskonale rozumieją różnicę pomiędzy instytucją (urzędem) a osobą ją sprawującą.

Obrażony klient

Wydaje się, że oziębienie w stosunkach z Berlinem może być Trumpowi na rękę. Z pewnością będzie on kontynuował politykę ograniczania obecności wojskowo-politycznej USA na Starym Kontynencie. Niechęć do współpracy ze strony głównego mocarstwa europejskiego może być dobrym pretekstem do dalszego wycofywania sił i zasobów Ameryki z Europy. Uwolniony potencjał z pewnością zostanie zaangażowany w innych częściach naszego globu. Niemcy najwyraźniej nie dostrzegli asymetrii interesów. Różnica potencjałów RFN i USA wskazuje, że partnerstwo pomiędzy obydwu krajami nie było równoprawne, a pod względem militarnym można nawet mówić o tym, że Niemcy są klientem Ameryki. I to właśnie ta nierównowaga powodowała, że Angela Merkel tak blisko konsultowała swoją politykę wschodnią z Barackiem Obamą. Zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że kraje europejskie są militarnie słabe, a zatem nie mają silnych atutów w rozmowach pokojowych z Rosją. Warunkiem skutecznej dyplomacji w konflikcie ukraińsko-rosyjskim było wsparcie najsilniej armii świata.

Niemcy sami sobie strzelili w stopę. Partnerstwo w przywództwie było jednym z najważniejszych czynników szczególnej pozycji RFN w polityce globalnej. Dzięki niemu Berlin, mając realny potencjał predestynujący go do roli mocarstwa regionalnego, grał w wyższej lidze mocarstw globalnych. Zgodnie z przykazaniami kanclerza Ottona von Bismarcka, Niemcy budowały swoją szczególną pozycję na tym, że miały lepsze stosunki z mocarstwami aniżeli one pomiędzy sobą, i w ten sposób stawały się nieodzownym elementem porządku globalnego. Aby to osiągnąć, konieczna jest dyplomatyczna maestria, albowiem chodzi o ułożenie sobie dobrych i ścisłych stosunków z jak największą liczbą mocarstw. Do niedawna zdawało się, że Angela Merkel jest mistrzynią w tej grze. Udawało się jej utrzymywać strategiczne stosunki ze wszystkimi czołowymi mocarstwami światowymi.

Słabnięcie europejskiego mocarstwa

Rok temu w tej doskonale działającej dyplomatycznej maszynerii coś zaczęło szwankować. Pierwsze problemy pojawiły się w trakcie negocjacji kolejnego pakietu pomocowego dla Grecji, w roku 2015. Zadłużone kraje południa strefy euro bardzo ostro skrytykowały politykę zaciskania pasa, jaką forsowały Niemcy. Włochy zaczęły nawet szantażować Berlin groźbą sformowania antyniemieckiej koalicji. Niedługo potem Angela Merkel zaskoczona została postawą Władimira Putina. Kanclerz wydawało się, że za mediację w konflikcie ukraińsko-rosyjskim spotka ją szacunek i uznanie z obu stron.

Tymczasem Kreml rozpętał przeciwko niej wojnę propagandową i to także w jej własnym kraju. Z kolei kryzys migracyjny doprowadził do rozbratu z krajami Grupy Wyszehradzkiej, dotychczasowymi lojalnymi klientami Niemiec. Na domiar złego w czerwcu br. Brytyjczycy podjęli decyzję o wystąpieniu z UE. Berlin stracił najważniejszego sojusznika, blokującego francuskie pomysły stworzenia rządu gospodarczego w Europie, których głównym celem byłoby ciągłe kredytowanie dłużników ze strefy euro przez najbogatsze państwa unijne. Na dokładkę w ostatnich miesiącach pojawiły się silne napięcia w relacjach z Pekinem, a ostatnia wizyta wicekanclerza Gabriela w Państwie Środka zakończyła się skandalem. Niemcy znalazły się w dyplomatycznych tarapatach i utraciły swoją szczególną pozycję w polityce światowej. Jakby tego jeszcze było mało, na koniec obraziły się na amerykańskiego prezydenta elekta. To tak, jakby w grze w karty pozbyły się jokera ze swojej talii.

Przyszłość rysuje się w ciemnych barwach. W roku 2017 uwaga niemieckiej klasy politycznej skupi się na prowadzeniu kampanii wyborczej. Tracący grunt pod nogami socjaldemokraci chwytają się wszelkich sposobów, aby spowolnić swój upadek. Ponieważ nie mają żadnych pomysłów w dziedzinie polityki wewnętrznej, będą walczyć z chadekami na polu polityki zagranicznej – pod hasłami budowy europejskiego superpaństwa i antyamerykanizmu. Największy dotychczasowy atut niemieckiej dyplomacji – ponadpartyjny konsensus w sprawach strategicznych – złożony zostanie na ołtarzu dalszej kariery pozbawionych charyzmy i talentów polityków, takich jak Frank-Walter Steinmeier czy Sigmar Gabriel. A to tylko pogłębi izolację Niemiec na arenie międzynarodowej. Słabnięcie mocarstwa dominującego w Europie niesie wiele wyzwań.

V4 czy układ Berlin-Moskwa?

Mocarstwa wypełniają rolę regionalnego stabilizatora. Gdy słabną, powstaje próżnia władzy, która musi zostać wypełniona. I w ten sposób tworzy się nowy układ równowagi. To oznacza, że w regionie środkowoeuropejskim czeka nas okres nieporządku i niepewności. Tę nową sytuację z pewnością starał się będzie wykorzystać Władimir Putin, który wie, że im słabsze są Niemcy, tym silniejsza – Rosja; wszak potęga ma względny charakter. I nie przeoczy on okazji, aby po raz kolejny rozszerzyć swoje wpływy w Europie Środkowej i Wschodniej. Najprostszym sposobem do osiągnięcia tego celu będzie zawarcie przez Moskwę nowego układu z Berlinem. Tracące siły Niemcy mogą nie oprzeć się pokusie.

Możliwy jest też inny scenariusz. Taki mianowicie, że kraje środkowoeuropejskie stworzą ugrupowanie, które zacznie się liczyć na europejskiej szachownicy.

Jednak nawet gdy im się to uda, to razem będą za słabe, aby odgrywać rolę trzeciej siły (kraje V4 to kilkanaście procent ludności UE i kilka – jej gospodarki). Dlatego mogłyby one próbować zawrzeć nową (uwzględniającą ich realną podmiotowość) umowę z Niemcami i stworzyć nowy układ, stabilizujący sytuację w Europie Środkowej. A to, z jednej strony, wymagać będzie zmiany paternalistycznego stosunku Berlina do swych byłych satelitów, a z drugiej, większego wysiłku i odpowiedzialności Polski i jej regionalnych partnerów.

Krzysztof Rak/nowakonfederacja.pl