Trudno jest zrozumieć dlaczego ten wielki film przegrał Złote Lwy na rzecz „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego. Doprawdy nie wiem co kierowało jury, by główną nagrodę wręczyć poprawnemu politycznie, antyamerykańskiemu obrazowi Skolimowskiego zamiast nagrodzić tego najwybitniejszego filmu ostatniej dekady. Na szczęście większość dziennikarzy była zgodna, że to „Róża” jest moralnym zwycięzcą ostatniego festiwalu w Gdyni. Podczas gdy Skolimowski pokazywał cierpienie niesłusznie oskarżonego o terroryzm więźnia (co jest marginalnym problemem), Smarzowski pokazuje apokalipsę całego pokolenia Polaków i Mazurów, oraz upadek polskiego państwa, które do dziś nie podniosło się po komunistycznej niewoli. Na dodatek twórca „Domu Złego” opowiada na nowo dzieje zapomnianych ofiar. I robi to w sposób bardzo uniwersalny. Oglądając film Smarzowskiego miałem wrażenie, że przenoszę się na dziki zachód. Zgadzam się z Andrzejem Bukowieckim, który w serwisie portalfilmowy.pl zauważył, że  „Róża” to „western” drastyczny, który nakręciłby Sam Peckinpah, gdyby był polskim reżyserem. Różnica jest niestety taka, że o ile dzieła Packinpaha były umownym „baletem śmierci” (pamiętacie umierającego Billy Kida w rytm piosenki Dylana?) to film Smarzowskiego jest do bólu realistyczną opowieścią o rzezi jakiej dokonano na „ziemiach odzyskanych”. U Peckinpaha mieliśmy twardzieli strzelających dla zabawy, u Smarzowskiego mamy bohaterów oddających życie w imię honoru i ofiary cierpiące katusze tylko dlatego, że byli Mazurami. Trudno nie zauważyć, że reżyser wraz ze znakomitym operatorem Piotrem Sobocińskim juniorem i autorem przyprawiającej dreszcz muzyki, celowo odnieśli się do tego klimatu. Rzeź Mazurów można porównać do rzezi osadników amerykańskich prerii czy nawet masakry rdzennych mieszkańców Ameryki.   


„Na tyłach historii”

 

/

Siegfired Lenz napisał, że Mazurzy żyli na tyłach historii. To zdanie dobrze pokazuje kim byli Mazurzy i dlaczego tak niewiele o nich dziś wiemy. Pozwolę sobie na dłuższy cytat z tekstu o „Róży” jaki popełnił publicysta Dariusz Jarosiński, który żyje na Mazurach i zna je jak mało kto. „Ta wiejska społeczność południowych kresów Prus Wschodnich formowała się przez niemal siedem stuleci. Tworzyli ją osadnicy z pobliskiego Mazowsza, Niemiec, tworzyli ją też wygnańcy za wiarę – hugenoci francuscy, czy przybyli z okolic Salzburga protestanci, duży odsetek stanowili potomkowie starożytnych Prusów, którzy zasymilowali się z miejscową ludnością. Z różnych nacji, kulturowych, historycznych doświadczeń utworzyła się, wyodrębniła społeczność, którą nazwano niedawno, bo dopiero 170 lat temu, Mazurami. Historycy twierdzą, że moment integracji tej grupy etnicznej nastąpił pod koniec pierwszej połowy XIX stulecia. Wyróżniającymi tę społeczność cechami była gorliwa religijność, silne przywiązanie do tradycji, konserwatyzm, protestancki etos pracy. […] Obok Biblii ich ważną księgą – skarbnicą mądrości i religijności - był zbiór pieśni pt. „Nowo wydany kancjonał pruski (…)”, opracowany w języku polskim w I połowie XVIII stulecia przez pastora Jerzego Wasiańskiego. Kancjonał, zwany mazurskim, zawiera 904 pieśni, w tym m.in. utwory Jana Kochanowskiego; wydawany był w Królewcu, do roku 1926 ukazało się około 150 jego wydań. Język polski był językiem modlitwy, językiem w którym Mazurzy rozmawiali z Panem Bogiem. Pod koniec lat 30. nabożeństwa w języku polskim dla Mazurów były ograniczane. Starszemu pokoleniu Mazurów nie odebrano jednak prawa do ich tradycji, kultury, języka mazurskiego. Młodzi Mazurzy byli poddani indoktrynacji hitlerowskiej, tak samo jak ich rówieśnicy w Rzeszy - w Berlinie, czy w Koblencji” - zauważa publicysta i dodaje, że „z faktu, iż Mazurzy nosili najczęściej polskie nazwiska, mówili gwarą języka polskiego, czyli po mazursku, nie należy wyciągać wniosku, że „czuli się Polakami”, „tęsknili za Polską”, jak to przedstawiała komunistyczna propaganda uzasadniająca przyłączenie tych ziem do Polski po wojnie. Mazurzy byli Mazurami - z cechami społeczności pogranicza, nieostrej tożsamości narodowej. Szacuje się, że po wojnie, w latach 1946 -1947, zostało ok. 100 tysięcy Mazurów; dzisiaj na swojej rodzinnej ziemi żyje około 5 tysięcy Mazurów”. Dzięki filmowi Smarzowskiego w końcu dowiadujemy się o losach tej społeczności, która na równi z Niemcami była wypędzana ze swoich majątków przez komunistycznych zbrodniarzy. Michał Szczerbic, autor scenariusza „Róży”, który od jakiegoś czasu mieszka na Mazurach przekonywał w wywiadzie dla olsztyńskiego pisma „Debata”, że zwykła powinność nakazywała mu napisać o Mazurach. „Wiedziałem od początku, że ten film może zrobić tylko Wojtek Smarzowski. Nasze poglądy długo się ucierały. Dzisiaj wiem, że powstał film wybitny”- mówił.


Pewnych min nie da się zlikwidować

 

/

Film Smarzowskiego opowiada o Tadeuszu (fenomenalny Marcin Dorociński), żołnierzu AK, na którego oczach podczas Powstania Warszawskiego Niemcy gwałcą żonę i strzelają jej w głowę. Polski patriota w końcu trafia na Mazury, gdzie postanawia się nie ujawniać i ułożyć sobie życie. Trafia do gospodarstwa Róży Kwiatkowskiej (znakomita Agata Kulesza), której mąż zginął jako żołnierz Wermachtu. Pogardzana przez niektórych sąsiadów, „Niemra” jest kobietą równie mocno potłuczoną przez wojenne losy jak AK-owiec. Tadeusz z początku pomaga kobiecie jedynie rozminować pole, by mogła uprawiać ziemniaki, które pozwoliłyby przeżyć jej samej i córce. Splot okoliczności powoduje, że chce on "rozminować" coś więcej. Czy jednak możliwe jest "rozminowanie" panującej wokół nienawiści? Czy możliwe jest "rozminowanie" Polski, która została sprzedana komunistom w Jałcie? Czy można "rozminować" w bierny sposób czerwony terror, który niczym nie różni się od tego brunatnego? Czy można "rozminować" stan umysłu po doznanym gwałcie, który obok dzieciobójstwa jest największą zbrodnią każdej wojny? To właśnie gwałt jest ważnym motywem tego filmu. Róża jest wielokrotnie zgwałconą kobietą, która wie, że musi przetrwać wojenną gehennę. „Gwałt nie zna granic, przychodzi jak fala, pobudzona przez wojnę. Smarzowski wykracza jednak poza ramy polityki historycznej. 'Róża' nie zaspokoi tych, którzy chcieliby zobaczyć w niej przede wszystkim film o polskich cierpieniach, ponieważ gwałt zadają również sami Polacy”- zauważa Tadeusz Sobolewski. Chyba to jest największa siła filmu twórcy „Wesela”. Reżyser pokazuje problem, który wielu Polaków chętnie zamiata pod dywan. „Wypędzono ich? Sami są sobie winni. Popierali Hitlera” - myślimy o wysiedleniach Mazurów. Czy jednak poparcie Mazurów dla NSDAP jest wystarczającym powodem, by usprawiedliwić ich powojenny dramat? Film akurat tego nie pokazuje, ale wielu historyków przypomina, że około 100 duchownych mazurskich należało do Kościoła Wyznającego – ruchu sprzeciwiającego się narodowym socjalistom, zaś w roku 1938 w olsztyńskim areszcie znalazło się trzydziestu księży, którzy nie chcieli zbierać kolekty na biskupa Rzeszy. Duchowość Mazurów była bardzo istotną częścią ich egzystencji, co Smarzowski akcentuje w swoim dziele poprzez  postać niemieckiego pastora (znakomity Edward Linde Lubaszenko). Spokojny, mądry i pełen chrystusowego ducha pastor jest zresztą w pewnym sensie narratorem historii i oparciem jej bohaterów. To on umacnia swoich wiernych w wierze i przekonuje ich, że nie mogą porzucić swojej ojczyzny. W końcu to on prosi wiernych, by mówili po polsku, a nie niemiecku. I to właśnie w jego oczach widzimy dramat wypędzonych Mazurów pod koniec filmu. Jednak głównymi postaciami tej historii są Tadeusz i Róża oraz ich miłość, która jest jedynym dobrem w tej „krainie złej”. Tadeusz w wykonaniu Dorocińskiego jest ucieleśnieniem tego czym była Armia Krajowa. Jest on również  symbolem sprzeciwu wobec zła jakim był komunizm. Aktor tworzy postać bezkompromisową i twardą, która nie wyobraża sobie kolaboracji z czerwonym reżimem. Scena tortur w ubeckim więzieniu jest najmocniejszą jaką wydało polskie kino w całej swojej historii. Róża to zaś ikona kobiecości, która mimo brutalnego traktowania przez okupantów, pokonuje swoich oprawców. Widzimy to szczególnie w scenie, gdy Tadeusz namawia ją do podpisania „polskiej listy”, dzięki której może ona uratować siebie i swoją córkę przez wypędzeniem. Kobieta w końcu go pyta: „A ty byś podpisał?”. Tadeusz milczy. Później staje on przed podobnym problemem i również może się uratować.

Tadeusz nie chce walczyć. Nie chce również zaszczytów w UB, jakie mu proponują towarzysze broni, którzy zdecydowali się na współpracę z reżimem. On chce normalnie żyć w gospodarstwie na Mazurach. To właśnie gospodarstwo Róży jawi się jako ostoja normalności, gdzie człowieczeństwo może być zachowane. Tadeusz, Róża i jej córka nie chcą niczego poza namiastką rodzinnego ciepła. „Rejs” łódką po pięknym mazurskim jeziorze czy wygłupy na rowerze są epizodami, które mają ich wyrwać z koszmaru sowieckiej okupacji. Wojtek Smarzowski podkreślał wielokrotnie, że chciał zrobić film o miłości. Udało mu się. Miłość w tej historii zwycięża. To miłość pozwala przetrwać tortury; to dzięki niej można przetrwać gwałt i komunistyczne piekło. To właśnie miłość pokonuje demona, mimo tragicznego finału tej historii. „W swoim dzieciństwie, mając cztery lata, widziałem różne okrutne obrazy, wiele śmierci. Przez całe życie sprawdzałem, jak to się stało, że nie tylko po wojnie, ale i potem, przez całe dziesięciolecia, dawano Mazurom do zrozumienia, że ich ziemia nie jest ich ziemią. Myślę, że film 'Róża' po to powstał, by obudzić sumienie, by sprowokować widzów do stawiania pytań” - mówi wybitny poeta mazurski Erwin Kruk. Ten film budzi sumienia i zmusza do stawiania pytań i pozostawia otwartą ranę w sercu. Mam wrażenie, że oglądając go wdepnąłem w minę, której Tadeusz nie zdążył rozbroić. A może po prostu nie chciał?

 

Łukasz Adamski