1 sierpnia 1944 roku o godzinie pierwszej popołudniu Halina urodziła Stasia. Jej mąż pobiegł do powstania. Ona – potwornie obolała i wycieńczona – została sama. Z siedemdziesięcioletnim ojcem i niemowlęciem pod opieką. Kiedy wokół świat walił się w gruzy, miała tylko jeden cel: uratować swoje dziecko.

W równie tragicznej sytuacji, co wspomniana Halina Wiśniewska, jedna z bohaterek książki Anny Herbich „Dziewczyny z powstania”, znalazło się wiele kobiet. W apokaliptycznej Warszawie, w zatęchłych, zatłoczonych piwnicach, bez wody i jedzenia przyszło im podtrzymywać życie swoich nowo narodzonych dzieci. Było to niezwykle trudne wyzwanie, wiadomo wszak, że człowiek w tym okresie swojego życia jest najbardziej kruchy. Powstańcze matki nie miały jednak wyjścia – musiały przetrwać.

W pierwszych dniach sierpnia nie było jeszcze najgorzej. Jedna z uczestniczek powstania, łączniczka i sanitariuszka Hanna Kramar-Mintkiewicz, wspominała z jakim zdziwieniem na cud narodzin w ogniu walk reagowali powstańcy:

Na początku był jeden wielki entuzjazm. Zresztą w jednym domu na Mokotowie urodziła się dziewczynka i myśmy tam biegały, żeby zobaczyć to niemowlę, bo to było dla nas jakieś takie kontrastowe, tu giną, tu się rodzi.

Radość nie trwała jednak długo. Bolesnej rzeczywistości i tragicznych perspektyw nie dało się ukryć. Młode matki wiedziały, że to właśnie je czeka najgorszy los.

A jednak, nie sposób znaleźć w relacjach z powstania żadnych informacji o tym, żeby któraś z nich załamała się pod ciężarem okoliczności. Powód w prostych słowach wyjaśnia Irena Herbich, bohaterka książki Anny Herbich, a zarazem jej babcia:

Najważniejszy był Jacuś, którego niosłam na rękach. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, żeby uratować to dziecko. Że po prostu musi przeżyć. To dodawało mi siły. Czułam, że mam zadanie, na którym muszę się skoncentrować. Może dlatego nie straciłam w tym wszystkim głowy (cyt. za: „Dziewczyny z powstania”).

Nie tylko matki dbały o niemowlęta. Jeśli zabrakło ich opieki, bo zginęły w zawalonych piwnicach, bądź zostały rozłączone z dzieckiem, rolę opiekunów przejmowali harcerze.

Zofia Nikiel, komendantka Sanitariatu Harcerskiego miasta stołecznego Warszawy, wspominała o tym w swojej relacji:

Nasz szef miał ciężkie z nami życie, przyznaję, bo (…) jeden z naszych patroli poszedł na jakąś akcję i wracając w dole po bombie znalazł żywe niemowlę, [zdrowe] niemowlę. Dziewczyny wzięły niemowlę, przyniosły: „Komendantko, mamy niemowlę”. No, to wobec tego – „nasze niemowlę”. Odniosłyśmy je, na rogu Marszałkowskiej i Złotej był harcerski punkt opieki nad dzieckiem i do końca Powstania robiłyśmy wszystko, co można, żeby nasze niemowlę miało mleko.

(...)

Współczesny dylemat mam – piersią, czy z butelki – paniom, które urodziły tuż przed, albo w trakcie powstania był zwyczajnie obcy. Karmiły dziecko wszystkim, czym tylko mogły. Pod koniec walk ich dzieci nawet nie płakały. Były tak wygłodzone, że nie miały na to siły.

Jeśli młoda matka miała szczęście, trauma, głód, czy dolegliwości zdrowotne nie zatrzymały jej po porodzie pokarmu. Podawanie oseskowi piersi było najlepszym rozwiązaniem, wszak nie było czystych butelek. Jeśli nawet udało się je znaleźć, to zwykle nie było czym ich napełnić.

Kiedy jednak matka nie miała pokarmu, trzeba było szukać alternatyw, czym zajmowała się między innymi Wojskowa Służba Społeczna. Jedna z członkiń tej formacji, Krystyna Zachwatowicz-Wajda, tak wspominała swoje powstańcze zadania:

To była akcja, którą prowadziła Wojskowa Służba Społeczna, zresztą ze wzruszeniem zobaczyłam plakat w Muzeum Powstania na temat mleka, które zbierałam. Chodziłyśmy przeważnie we trzy, bo trzeba było dźwigać worki.

Chodziłyśmy po prostu po domach. Myślę, że przepustka była też dlatego, żeby uwiarygodnić naszą akcję. Prosiłyśmy o mleko w proszku, o odżywki, kaszki manne dla niemowląt, które się urodziły w czasie Powstania albo Powstanie je zastało. Myśmy to zbierały, to się nosiło na punkt, nie pamiętam w tej chwili gdzie i to było potem rozdzielane dla maleńkich dzieci. W Powstaniu to był wielki problem. Przecież nie było żadnych możliwości, Warszawa była kompletnie zamkniętym miastem.

Jak wynika z różnych relacji, bezcenne usługi nowo narodzonym mieszkańcom Warszawy oddały krowy. Zwierzęta te, zamiast skończyć w kotle jak powstańcze konie, zaopatrywały niemowlęta w mleko. Zwłaszcza chore i ranne dzieci potrzebowały go,  by nabrać sił.

Kiedy minął sierpień, było coraz gorzej. Pomoc ze strony wykrwawiających się powstańców z powodu kurczących się rezerw słabła. Wygłodzone i spragnione matki traciły pokarm, a dzieci były coraz słabsze. Mimo to kobiety nie traciły nadziei. Zawsze mogły też liczyć na pomoc innych warszawiaków. Jedna z cywilnych relacji podaje:

W naszej piwnicy był lekarz pediatra. Gdy straciłam pokarm, poradził mi, co robić. Otóż rozbełtywałam trochę mąki i cukru z naszych skromnych zapasów i podawałam niemowlęciu łyżeczką.

Sytuację, jaka stała się udziałem matek i ich nowo narodzonych pociech perfekcyjnie podsumowała plutonowa Wanda Traczyk-Stawska. Poza tym straszna sytuacja dzieci, tych najmłodszych, niemowlaków. […] Ja wspominam ludność cywilną jako główną bohaterkę Powstania – stwierdziła. Nic dodać, nic ująć.

Aleksandra Zaprutko-Janicka / http://ciekawostkihistoryczne.pl

Źródła:

Podstawowe:

  1. A. Herbich, Dziewczyny z powstania, Znak Horyzont, Warszawa 2014.