Jerzy Żyżyński

Pomoc unijna – kraina nonsensu

Ogłoszono kolejne „Narodowe dni euforii z powodu finansowania ze środków unijnych”, gdzieś tam szykują nawet bale z tej okazji. Ale nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że tzw. pomoc unijna to w gruncie rzeczy jeden wielki humbug ekonomiczny i kraina nonsensu.

Po to, by zrozumieć efekty napływu środków pieniężnych z zagranicy, trzeba najpierw zrozumieć, czym jest, w sensie ekonomicznym, czyli oddziaływania na procesy gospodarcze, pieniądz w ogóle, a pieniądz zagraniczny w szczególności. Rozważając kwestie teoretyczne teorii pieniądza można powiedzieć, że najbardziej syntetyczna definicja pieniądza określa go jako „prawo do nabywania dóbr i usług”. Członkowie gospodarującej społeczności produkują różne dobra i oferują usługi, a pieniądz jest swoistym narzędziem, dzięki któremu te dobra i usługi zostają między nich rozdzielone, w ten sposób, że każdy otrzymuje prawo do nabycia części tego, co zostało wytworzone; pracodawcy pozyskują te prawa sprzedając wytworzone w ich fabrykach produkty i część tych praw przekazują swym pracownikom, by wykupili oni to, co zostało przez wszystkich wytworzone; część tych praw zostawiają sobie, by nabyć to, co zaspokoi ich potrzeby. Płacąc podatki przekazujemy te prawa tym, którzy funkcjonują  w sferze publicznej. Oszczędzając przez odłożenie tych praw w systemie finansowym, przekazujemy je tym, którzy biorą kredyty – jeśli te kredyty finansują  inwestycje produkcyjne, czyli prawa do zakupu dóbr i usług są przekazywane wytwórcom dóbr inwestycyjnych, to powiększa się zdolność społeczeństwa do wytwarzania dóbr i usług, staje się ono bogatsze rosną dochody. A wtedy gospodarka dla utrzymania równowagi między sferą pieniądza i sferą realną potrzebuje więcej tego swoistego „narzędzia”: potrzebna jest kreacja dodatkowej puli tych praw – mówi o tym sławna „formuła wymiany” amerykańskiego ekonomisty Irvinga Fishera (MV = PQ). Tak w wielkim skrócie i uproszczeniu wygląda funkcjonowanie gospodarki i rola w niej pieniądza.

Ale skoro pieniądz funkcjonujący w danej gospodarce jest prawem do nabywania dóbr w tej gospodarce wytworzonych, to oczywiście pieniądz z zagranicy jest prawem do nabywania dóbr i usług za granicą. Normalnie gospodarka otrzymuje te prawa sprzedając część wytworzonych u siebie dóbr za granicą: pozyskujemy waluty zagraniczne poprzez eksport i wykorzystujemy je realizują import, czyli sprowadzając różne produkty z zagranicy – dokonywana w ten sposób wymiana walut jest de facto wymianą praw do nabywania dóbr i usług. Może i normalnie (bo stanowi normę światową), ale niezbyt mądrze jest, jeśli pozyskujemy te zagraniczne prawa w zamian za własny majątek lub zadłużając się za granicą – niezbyt mądrze, bo to z reguły kosztuje więcej niż się otrzymało: utratę własnych zdolności do wytwarzania, ubytek miejsc pracy (gdy zagraniczne zakupy naszych fabryk okazały się wrogimi przejęciami), albo płacąc wysokie odsetki za sprzedane zagranicznym nabywcom papiery dłużne (obligacje) i dopłacając do wzrostu wartości tych zagranicznych praw, gdy nasze się zdewaluują.

Pomoc zagraniczna polegająca na przekazaniu nam kreślonych środków zagranicznych, w tym przypadku euro, to rzecz nieoceniona, ale powinna być także – jak wynika z tej definicji pieniądza - niczym innym jak przekazaniem nam części uprawnień do nabywania dóbr i usług za granicą na konkretne, mądrze zaplanowane przez nas cele, służące szeroko rozumianemu rozwojowi naszej gospodarki. Ale okazuje się, że sprawa jest bardziej skomplikowana i pojawiają się różne nonsensy.

Trochę liczb. Od wejścia do Unii 1 maja 2004 r. do końca 2014 r. Polska otrzymała z budżetu UE w ramach różnych programów unijnych 109,5 mld euro, a w tym samym czasie przekazała Unii 35 mld euro składki, zwróciliśmy 143 ml euro, zatem „na czysto” otrzymaliśmy 74,3 mld euro.

Jeśli wszak chcielibyśmy mówić o bilansie ogólnym naszych relacji z zagranicą, to warto wiedzieć, że w tym samym czasie jedenastu lat wytransferowano z Polski 209 mld euro (851 mld zł), a co prawda po zsumowaniu tych odpływów z tym, co napłynęło mamy saldo dwa razy mniejsze: -107 mld euro (w ujęciu złotowym to -436 mld zł), to i tak to, co z Polski odpłynęło to jest sporo więcej niż te finansowe uprzejmości dane nam z budżetu unijnego.

Tu drobna uwaga na marginesie. Odnosi się wrażenie, że w statystyce bilansu płatniczego mamy ostatnio jakąś wielce radosną twórczość, bo podczas gdy dotychczas zawsze wszystkie sumy się zgadzały, to teraz kompletnie nic się nie zgadza – ale to tak na marginesie (może tkwi w tym jakaś nieznana mi tajemnica nowatorskiego sumowania liczb bilansu płatniczego?).

[koniec_strony]

W minionym 2014 r. dodatnie jedenastoletnie saldo europejskich środków przyrosło o 13 mld euro. Kwoty finansowania ze środków unijnych podają coroczne budżety: w 2014 r. określono 78 mld zł „dochodu budżetu środków europejskich”, oraz 78,4 mld zł „wydatków budżetu środków europejskich” – z tego wynikł deficyt niecałe 400 mln zł.  W budżecie na obecny rok dochody mają wynieść 77,8 mld zł, zaś wydatki 81,2 mld zł, z tego deficyt 3,4 mld zł, czyli znowu wyda się więcej niż wpłynęło. Super!

To, co jest określane jako pomoc służąca rozwojowi Polski, dana nam ze środków budżetu Unii Europejskiej, to tzw. przede wszystkim operacje strukturalne i Fundusz Spójności – na to poszło 50,5 mld zł, a na wspólną politykę rolną 20,9 mld zł.

Ale podstawowy problem, który ma poważne a niedoceniane - i nie wiem, czy w ogóle postrzegane przez mędrców zarządzających naszą gospodarką -polega bowiem na tym, że praktycznie nikt, kto otrzymuje tzw. środki unijne w ramach różnych programów nie otrzymuje euro. Oczywiście wszyscy otrzymują złotówki.

- Szanowni państwo, ci, na których spadła łaska pomocy i finansowego wsparcia ze środków unijnych i otrzymali euro, ręka do góry proszę…

Cisza na Sali, słychać tylko głębokie westchnienia i łopotanie ćmy po żyrandolu, maleńkie biedactwo, ulubiony przysmak nietoperzy nie wie, że fascynujące ją światło to nic innego jak zguba w żarze żarówki. 

Co się zatem dzieje z tymi miliardami euro? Ano otrzymuje je polskie państwo, główny dysponent Ministerstwo Finansów przekazuje je do banku centralnego, zatem wtedy tzw. pomoc unijna staje się niczym innym, jak podstawą kreacji złotego pod złożone w rezerwach banku centralnego zasoby unijnej waluty. Jeśli część tych walorów pomocowych ministerstwo finansów (jak powiedział na posiedzeniu komisji finansów jeden z członków Rady Polityki Pieniężnej, prof. Andrzej Kaźmierczak), sprzedaje na rynku komercyjnym i otrzymuje za to nasze poczciwe złotówki, które przekazuje tym, którzy są dofinansowywani ze „środków unijnych”, to wtedy mamy nic innego, jak drenaż przez państwo zasobów płynności, a przeniesione do banków euro obniża jego cenę, czyli wzmacnia złotego (który jest przecież i tak sporo słabszy od parytetu siły nabywczej), co oczywiście relatywnie potania import. Euro wprowadzone na rynek walutowy służy zatem głównie finansowaniu importu dla naszej bardzo importochłonnej gospodarki, finansowanie programów pomocowych odbywa się za pomocą złotówek, a euro finansuje zupełnie inne cele, w znacznej części jest po prostu przejadane, a małym stopniu służąc rozwojowi gospodarki.

Oczywiście makroekonomicznie można to uzasadniać tak, że jeśli drukujemy złotego pod te otrzymane euro, a więc finansując złotówkami tzw. projekty unijne, przekazujemy siłę nabywczą do polskiej gospodarki, generujemy w ten sposób dodatkowy popyt, zatem wychodząca naprzeciw niemu podaż dóbr jest zapewniona dzięki importowi finansowanemu tymi zasobami euro, jakie przekazano do systemu finansowego. Ale czyż to nie jest ekonomiczny nonsens? Jest to nonsens, ponieważ ta pomoc unijna jest i tak w krótkim czasie przejadana, i co prawda poprawia nam się infrastruktura, jest fajnie nawet trochę ludzi otrzymało pracę w parkach jurajskich i na basenach, ale to nie buduje siły gospodarki.

Przypominam sformułowaną wyżej definicję pieniądza: jest to prawo do nabywania dóbr i usług, zatem pieniądz unijny wraca do Unii, ale nie nabywamy przy jego pomocy tego, co sprzyjałoby rozwojowi gospodarki, jest to pomoc krótkookresowa, nastwiona na doraźny efekt.

Unijnej waluty zatem nie dostaje nikt, poza… ano, cóż, chyba że jakaś zagraniczna firma wygra przetarg na przykład na budowę autostrad, to oczywiście polska waluta jakoś mało ich interesuje, im trzeba zapłacić twardym euro. I wtedy część tego euro wraca po prostu do nadawców, my mamy co prawda dzięki temu nieco lepszą infrastrukturę drogową, ale w znacznej części wykonaną nieprofesjonalnie z obrzydliwymi i niepotrzebnymi ekranami, drogo i z parującym żalem tysięcy polskich podwykonawców, którym łaskawcy nie zapłacili za wykonane roboty. Czkawką odbija się nie tylko ignorancja finansowa ale i niekompetencja zarządców z autostradowych agencji.

Pomoc unijna miałaby sens, gdyby ten, kto „załapał się” pod program unijny dostawał część wyasygnowanego nam zasobu pieniądza i kupował u jego źródeł, czyli w gospodarce UE, na przykład wyposażenie fabryk, laboratoriów, finansował sobie podróż studyjną po Unii, by się tam czegoś nauczyć itd. Zamiast tego mamy szumnie nazywany „finansowaniem w ramach programów unijnych” dodatkowe, ale zwyczajne, złotówkowe finansowanie budżetu ponad te możliwości, jakie daje jego zasilenie krajowymi dochodami. To jest niestety ekonomiczny nonsens skrojony przez dyletantów ekonomicznych. Utwierdzają w tym przekonaniu „tytuły” wydatkowania pieniędzy pomocowych.

[koniec_strony]

Oto w oświacie wydano 90  mln euro na „tworzenie warunków i narzędzi do monitorowania, ewaluacji i badań systemu oświaty” – ale jakie tam euro, nikt euro nie dostał, poszło ponad 300 mln naszych poczciwych złotóweczek na 3 (słownie trzy) umowy, za taką forsę (teraz się mówi: kasę) można by wybudować i wyposażyć piękny szpital, a tymczasem ukręcono lody na paplaniu o tworzeniu warunków i narzędzi i ewaluacji – z grubsza po 100 mln zł na jedną firemkę – a jak to pięknie brzmi: Priorytet III, Program Operacyjny Kapitał Ludzki i takie tam - zmarnowane w gruncie rzeczy pieniądze… jak nie szpital, to może można by za to odbudować którąś ze zmarnowanych fabryk fortepianów, która dawała kilkadziesiąt trwałych miejsc pracy?

Albo: „Modernizacja systemu nadzoru pedagogicznego”, tak strasznie chciano modernizować, że walnięto umowy na – kto by zgadł - 30,5 mln euro, ale jakie tam euro, faktycznie ponad 130 mln zł  na siedem umów kręcenia lodów. Tak, strasznie nam trzeba wywalać miliny na nadzór, bo nauczycieli trzeba nadzorować, nadzorować i jeszcze raz nadzorować, lepszy nadzór, to lepsza jakość nauczania (ple, ple ple, proszę parę tysięcy euro za światłe moje uwagi).

Patrzcie państwo, nadzór to ponad 30 mln euro, ale już „Efektywny system kształcenia i doskonalenia nauczycieli – projekty systemowe” to 19 mln euro, faktycznie ponad 81 mln zł…. przecieracie państwo oczy ze zdumienia? Nie, wasze oczy nie mogą kłamać, to nie system kształcenia, to tylko światłe projekty systemowe, trochę wykresów i takiego tam ple, ple, ple – drobne prawie 20 mln euro. Na 4 umowy o kręcenie lodów.

A na przykład „Modernizacja treści i metod kształcenia – projekty konkursowe” – modernizacja, czyli unowocześnianie, zatem pewnie jest w tym miejsce na światłe wydobywające nas z mroków średniowiecza projekty genderowe, tak, tylko projekty – nie zgadlibyście szanowni państwo, za nowoczesność trzeba płacić, drobne 243 mln euro, czyli fura kasy, oczywiście faktycznie żadne tam euro, poszło 1 miliard i do tego prawie 38 milionów (takie sumy warto pisać pełnymi słowami, bez skrótów) naszych poczciwych złotych. Wyciągnęło się po nie 166 rączek chętnych ukręcić sobie trochę lodów na unowocześnianiu naszego zapyziałego pokomunistycznego i przesiąkniętego tradycyjnym rozumieniem treści i metod kształcenia zapyziałego światka.

I jeszcze dwie ciekawostki – fakty, nie pomysły kabaretowe. Oto na „Upowszechnianie uczenia się przez całe życie – projekty systemowe”, wysmarowane pewnie przez jakichś światłych konsultantów z firm consultingowych – pięć umów za drobne 55 mln euro ze sporym hakiem (11 mln euro na łba, niezła lodziarnia); i takowe 55 milionów z nieco mniejszym hakiem na toż samo upowszechnianie ale „…projekty konkursowe” (co prawda więcej gąb do wykarmienia: 117 umów, czyli ponad 2 mln zł na jedną). Faktycznie oczywiście żadne tam euro, poszło łącznie na upowszechnianie kształcenia przez całe życie dwa razy po nieco ponad 237 mln zł, prawie pół miliarda naszych poczciwych złotych, w pocie czół bankierów naszych centralnych wykreowane po to, by przydzielone nam euro wpakować do rezerw walutowych i wrzucić na zasilenie importu.

To są przykłady z jednego poletka – oświaty, ale w zasadzie prawie cała ta pomoc unijna to tak naprawdę kraina nonsensu ekonomicznego. W imię unijnej łaskawości zasilamy miliardami odzwierciedlonymi w budżecie jako „finansowanie ze środków unijnych” różne wydumane i w gruncie rzeczy niepotrzebne pomysły, idą w sumie ciężkie miliardy dodrukowanego pieniądza, który, skoro jest drukowany, to w gruncie rzeczy euro nie byłoby do tego potrzebne, gdyby pieniądze poszły na powiększanie zdolności produkcyjnych za którymi poszedłby wzrost produkcji, za tym wzrost dochodów, podatków itd. To jest nie tylko wyrzucanie w błoto gigantycznych sum, to jest także nakładanie ciężkiego garbu niepotrzebnej roboty organizacyjnej, strat czasu zwykłych ludzi, na których nakłada się efekty tych wypracowanych za ciężkie pieniądze a niepotrzebne sterty bzdurnych projektów – dyrektorzy szkół mogliby wiele o tym opowiedzieć, znamy takie wysmarowane przez różnej maści ignorantów i hochsztaplerów biurokratyczne nonsensy w szkolnictwie wyższym - z niezmordowanego cyklu „jakość kształcenia” (antyplagiaty), oceny parametryczne itd. Inne poza edukacją obszary dostarczyłyby zapewne równie pasjonujących i dających powody do kabaretowej zabawy przykładów – warto zachęcić dziennikarzy do drążenia tematu wykorzystania środków unijnych.

Jedno nie ulega wątpliwości: król pomocy unijnej jest nagi. Gdyby sensownie wydawano te pieniądze, to tempo wzrostu gospodarczego mogłoby być co najmniej dwa razy wyższe, szybciej skracalibyśmy dystans do krajów Zachodu Unii Europejskiej. To prawda, że powstały - niestety fatalnie wykonane, ale są – autostrady, którymi jednak lepiej się jeździ niż dawniejszymi drogami szybkiego ruchu; powstało trochę ładnych budynków i miejsc rekreacji i wypoczynku, które też są ludziom potrzebne. Ale pozycję kraju w Europie określa przede wszystkim przemysł, jak to mówimy w ekonomii, ośrodki wytwarzania wysokiej wartości dodanej, czyli dobrze płatne i trwałe miejsca pracy oraz zyski zostające w kraju, a nie transferowane poza jego granice. Pieniądze tak po prostu zrzucane z helikoptera i wyłapywane przez tych, którzy mają dłuższe i lepkie ręce nigdy nie dawały trwałego wzrostu gospodarczego i nie budowały siły gospodarczej jakiegokolwiek kraju. Dałyby je tylko wtedy, gdyby były przez kompetentnych dysponentów lokowane w budowę trwałych, przemysłowych podstaw rozwoju gospodarczego – a tego niestety nam brakuje.

Źródło: Salon24.pl