Mimo mitu elitarności, edukacja domowa jest dostępna dziś, także w rozumieniu finansowym, dla każdej polskiej rodziny, wymaga jednak przyjęcia przez rodziców na siebie i ich współwywiązywanie się wraz z dziećmi z obowiązków związanych z tym trybem kształcenia - pisze w "Teologii Politycznej Co Tydzień" nr 21: Paideia polska prof. Marek Budajczak

Trans- i historyczne uwagi na temat fenomenu „edukacji domowej” (z uporczywymi dygresjami)

Nowoczesna, na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia się lokująca „edukacja domowa”, różna od, by ją tak nazwać, „klasycznej” wersji nauczania domowego, jest formą spełniania, danego dla danego kraju, przez władze państwowe nałożonego, obowiązku edukacji (w Polsce mamy tych obowiązków najwięcej w świecie, bo aż trzy postaci), przy czym spełnianie to dokonuje się bez korzystania z oświatowych możliwości stwarzanych przez szkoły, tak publiczne (państwowe), jak i niepubliczne różnych odmian.

Owa klasyczna wersja domowego kształcenia, najczęściej, acz nie całkiem trafnie identyfikowana z angażowaniem przez zamożnych rodziców w celu edukacji ich dziecka lub dzieci „zewnętrznego” nauczyciela lub nauczycieli, zwanych wedle francuskiej mody guwernantkami (daleko częściej niż guwernerami), a wcześniej, po łacińsku, preceptorami, nosiła taką szczególną cechę, jaką jest dobrowolność. To wyłącznie „dobra edukacyjna wola” rodziców mogła spowodować, że dziecko było we własnym domu nauczane. Działo się to w czasach, w których zachodziły i inne możliwości - dziś powiedzielibyśmy: alternatywy - kształcenia małoletnich, a wśród nich nieobowiązkowa szkoła.

Warto w tym miejscu dodać, iż takiej „dobrej woli” rodzicom nigdy w czasach cywilizacji pisma (a zapewne i w epokach przed wynalezieniem pisma) nie brakowało. Co więcej, autonomicznej motywacji do nauki, nie tylko czytania, pisania czy rachowania, przy poważnych przecież ograniczeniach technicznych (skądinąd zawsze można było pisać na piasku, jak pamiętamy z historii zabójstwa Archimedesa), nigdy nie brakowało także samym dzieciom i młodzieży, wobec której to prawdy, dorośli są dziś nader nieufni. A i chętnych do dzielenia się wiedzą, także za pieniądze (na Forum Romanum, dla przykładu, stoiska, przy których nauczano alfabetu, stały przynajmniej od… IV wieku przed Chrystusem), nigdy nie brakowało. Wybijające się w tym akapicie „zaprzeczenie braku” u ludzi, nawet w wyjątkowo odległych czasach, tej szczególnej kompetencji kulturowej, jaką jest znajomość języka pisanego, pozwalająca na zapośredniczoną komunikację oraz wspierająca uczenie się ważnych rzeczy, a nawet na konsumpcję literacką - też odwieczną - trafnie wykazuje Anthony Di Renzo, pisząc, w swoim artykule o Marku Tulliuszu Tyronie, sekretarzu Cycerona (też Marka Tulliusza) i wynalazcy łacińskiej stenografii, iż w społeczeństwie rzymskim „nikt, ni wolny obywatel, ni niewolnik, nie mógł sobie pozwolić na bycie analfabetą”. To tylko nasza nowoczesna pycha i ignorancja w zakresie historii, a także podszyta ekonomicznym interesem ideologia etatystów i profesjonalistów „od nauczania”, każą nam kultywować przekonanie, że bez przymusowej szkoły dla wszystkich małoletnich, szkoły kontrolowanej przez funkcjonariuszy państwa, całe narody, ba, ludzkość cała, byłyby skazane na analfabetyzm!

CZYTAJ DALEJ...