Dlaczego Komisja Europejska wszczęła procedurę sprawdzania praworządności w Polsce? Czy procedura ta jest w ogóle odpowiednio umocowana w prawie unijnym? Na ile Komisja Europejska działa samodzielnie, a na ile ulega wpływom Berlina i medialnej paniki? O relacjach Polski i Brukseli mówi w rozmowie z Paweł Chmielewskim eurodeputowany PiS, prof. Ryszard Legutko. 

Paweł Chmielewski, portal Fronda.pl: Komisja Europejska zdecydowała wczoraj o wszczęciu wobec Polski procedury sprawdzania praworządności. Czy jest to zaskoczenie?

Prof. Ryszard Legutko: Wczorajsza decyzja rzeczywiście może być pewnym zaskoczeniem, bo wcześniej wysyłano z Komisji sygnały wskazujące, że nie będzie się stosować żadnych szczególnych procedur. Stało się jednak inaczej. Tak, jak niektórzy się obawiali, Komisja Europejska zastosowała nową procedurę, stworzoną przez byłą wiceprzewodniczącą Komisji panią z Luksemburga, Viviane Reding. Procedura ta teoretycznie miała na celu zdyscyplinowanie Węgier, a tak naprawdę – powstrzymanie pojawienia się kraju, który może sprawiać podobne kłopoty Komisji, jak Węgry, kraju niepokornego.

Z czego wynika decyzja Komisji Europejskiej?

Komisja, jak się zdaje, nie przyjrzała się dobrze faktom. Zareagowała politycznie. Chce zdyscyplinować Polskę, by – jak się mówi – nie powtórzył się przypadek Węgier. Wymaga to przeciwdziałania ze strony polskiego rządu, który musi wypełnić tę pustkę faktologiczną przez bardziej intensywne działania. Mieliśmy dość mało czasu, a komisarze słyną z tego, że nie mają ochoty wchodzić w szczegóły. Problem Polski nie jest oczywiście najważniejszy w Europie. Unia Europejska ma wiele zdecydowanie bardziej podstawowych kłopotów. Ale taki symboliczny pokaz jedności, jak w przypadku Polski czy Węgier zawsze się przydaje. Stąd pewnie te działania. Wykorzystała to obecna krajowa opozycja partyjna, która posłużyła się swoimi kontaktami, by nam zrobić kłopot. Zresztą w wykorzystaniu swoich kontaktów do tych celów zawsze była dobra. W działaniu dla Polski szło już im znacznie gorzej, bo tutaj sojuszników znaleźć trudno.

 Stało się niedobrze, że wszczęto tę procedurę wyjaśniającą, bo już formalnie staliśmy się krajem podejrzanym. Z drugiej strony trzeba potraktować to, do czego doszło, jako okazją do przedstawienia prawdziwych wydarzeń. Ignorancja jest jednym z naszym wrogów, obok ideologii, uprzedzeń czy języka, jakim posługiwano się w ostatnich tygodniach mówiąc o Polsce. Był to język nie do przyjęcia i bez wątpienia zaważył na decyzji Komisji. Jak mówiłem, komisarzom nie chce się wchodzić w szczegóły, a w Komisji nie mamy żadnego orędownika. Nie jest nim na pewno pani Elżbieta Bieńkowska. Rozmawiałem z niektórymi z komisarzy pytając ich, skąd czerpią informacje o Polsce. Przyznawali, że w większości z mediów. Polski rząd wysyłał własne opracowania i wyjaśnienia, ale prawdopodobnie komisarze w ogóle ich nie czytali.

Pojawiają się głosy, według których procedura, jaką pragnie zastosować Komisja, nie ma żadnego umocowania w traktatach.

Przywołana procedura jest wątpliwa z punktu widzenia prawnego. Może upoważniać Komisję do wykraczania poza traktaty. To jednak praktyka typowa dla Unii Europejskiej. Zawsze idzie się dalej, niż pozwalają traktaty. To metoda nagminnie stosowana. Czytałem dokument, który został wczoraj przedstawiony przez komisarzy. Są w nim wyraźne sugestie co do tego, jak powinna zostać rozwiązana sprawa w Trybunale, by jednak uznać za sędziów pięciu nominatów Platformy.. To są kwestie i oczekiwania całkowicie pozatraktatowe. Sam polski Trybunał Konstytucyjny wycofał się z możliwości analizy uchwał sejmowych.

Poszerzając bezprawnie swoje pola kompetencyjne Komisja może chcieć pokazać swoją władzę nad krajem członkowskim, zwłaszcza z Europy Wschodniej. Dzięki temu chciałaby sprawić, by innym krajom nie przychodziło do głowy ewentualne zachowanie „niepokorne”. Pamiętajmy też wreszcie o szerszym kontekście funkcjonowania Unii. Europa od paru dziesięcioleci przesuwa się coraz bardziej na lewo. Praktycznie każdy rząd prawicowy jest podejrzany już na samym początku. Stąd wynika też zastosowanie tak okropnego języka, jakim o nas się mówi.

Jaką polski rząd powinien teraz przyjąć postawę?

Polski rząd stoi przed trudnym okresem. Nie trzeba się jednak poddawać. Mamy mandat demokratyczny i trzeba walczyć o swoje, przekonując polskich obywateli a także opinię międzynarodową, że racje są po naszej stronie, a Komisja postępuje na wyrost i lekkomyślnie. Warto też pamiętać, że działania KE są długofalowo nieracjonalne. Najpewniej spowodują wzrost nastrojów antyunijnych. Komisja powinna wziąć to pod uwagę, ale najwyraźniej nie to było dla niej najważniejsze.

Jak rozwinie się spór Polski i Komisji Europejskiej? Czy Bruksela uzna polskie racje, czy jednak Warszawa ugnie się pod naciskiem, chcąc uniknąć – niezbyt chyba prawdopodobnej - ewentualności sankcji?

Tak naprawdę w Polsce nic się nie stało. Trudno, żeby Komisja otwarcie uznała, że trzeba wrócić do składu Trybunału Konstytucyjnego 14:1. To byłoby niepoważne, choć całkowicie tego nie wykluczam. Można to obudować ty dobrze znanym bełkotliwym żargonem europejskim… Nałożenie na Polskę sankcji z powołaniem się na artykuł 7. Traktatu o Unii Europejskiej, to rzecz bardzo odległa. Podejrzewam jednak, że będziemy mieli do czynienia z powtórzeniem scenariusza węgierskiego. Polska będzie więc nękana, straszona, upominana; będzie się używać wobec niej bardzo napastliwej retoryki. Trzeba nastawić się na raczej długi okres napięć między Polską a Komisją Europejską. To nie jest tak, że Komisji zależy na spokoju. Komisji zależy na zdyscyplinowaniu, powiedziałbym wręcz: na pacyfikacji polskiego rządu, niezależnie od tego, co ten rząd by zrobił - a przecież nie zrobił niczego strasznego. Odwrotnie: Polski rząd wyraźnie odchodzi od systemu monopolistycznego, który panował w Polsce przez ostatnie osiem lat, a przez to powinniśmy więc raczej zasłużyć na przychylność KE. Trzeba więc przygotować się na stan napięcia w relacjach z Brukselą.

Co powoduje Komisją Europejską? Czy kluczowy wpływ na jej decyzje mają interesy niemieckie, czy też Komisja kieruje się innymi czynnikami?

Niemcy są najpotężniejszym krajem w Unii Europejskiej i mają w niej najwięcej do powiedzenia. Niemcy mają własne interesy, a Polska odgrywa w nich ważną rolę. Przez ostatnie osiem lat Berlin zawsze mógł liczyć na Polskę. Cokolwiek zaproponowała kanclerz Angela Merkel, było przez rząd w Warszawie chętnie aprobowane. Nie było to niestety odwzajemniane, bo jeżeli czegoś chciała Polska, to Niemcy raczej odmawiali. Teraz, gdy zabrakło tego wiernego sojusznika, który niewiele żądał, a nawet gdy i tego nie dostawał, pozostawał sojusznikiem, Niemcy wpadli w irytację. Poziom agresji ich mediów i niektórych polityków, czy to krajowych czy europejskich, jest rzeczywiście niebywały. Pojawiają się głosy, według których ta retoryka poszła za daleko i może to napędzać w Polsce nastroje antyniemieckie. Mam nadzieję, że ta sprawa będzie brana pod uwagę. Czynnik niemiecki istnieje, nie przeceniałbym go jednak. Bardzo ważną rolę odgrywa czynnik federalistyczny. Unia jest niezwykle scentralizowana. Wartości europejskie, o których mówi dziś Komisja, nie mają oczywiście z prawdziwymi europejskimi wartościami niczego wspólnego. Jest to tylko ideologia głównego nurtu, a nie wartości, na których przez wieku budowano Europę. To Polska jest bliższa reprezentowaniu wartości kultury europejskiej. Powtarzam więc: czynnik niemiecki istnieje, ale to nie Berlin wszystko rozgrywa. Złą prasę mamy także w innych krajach, także w Stanach Zjednoczonych. W Ameryce nie ukazał się chyba żaden tekst bezstronnie analizujący sytuację polską.