Amerykańska kampania prezydencka wkracza w decydującą fazę. Jest w niej silnie obecna argumentacja religijna. To szczególnie zaskakujące w przypadku Partii Demokratycznej, która stroniła dotychczas od języka religijnego w sferze politycznej. Tymczasem Demokraci zaprezentowali nową propozycję liberalnego modelu religijno-politycznego – pisze prof. UKSW dr hab. Anna Peck w artykule dla Teologii Politycznej

Kampania okresu amerykańskich prawyborów prezydenckich 2015-2016 roku znacząco różni się od poprzednich kampanii przełomu XX i XXI wieku. Różnica polega nie tylko na jej niezwykle długim okresie, ale także na odmiennym traktowaniu problematyki religijnej przez kandydatów obu najważniejszych partii.

Prawybory i nowe elementy religijne

Przypomnijmy, że kampania prezydencka w USA rozpoczęła się wraz ze zgłoszeniami kandydatów – trzech z Partii Demokratycznej i siedemnastu z Partii Republikańskiej. Główni gracze zgłosili się z dużym wyprzedzeniem: demokratyczna Hillary Clinton zapowiedziała to publicznie już w kwietniu 2015 roku, a republikański reprezentant Donald Trump zgłosił swoją kandydaturę dwa miesiące później. Okres prawyborów kończyła oficjalna nominacja kandydatów podczas konwencji obu partii: w wypadku Demokratów konwencja odbyła się w Filadelfii w stanie Pensylwania (25-28 lipca) zaś w wypadku Republikanów, Republican National Convention odbyła się w Cleveland, w stanie Ohio w dniach 18-21 lipca tego roku.
Podczas wielomiesięcznych prawyborów tematyka religijna pojawiała się w zupełnie innym kontekście niż poprzednio. Zabrakło zupełnie dyskusji na wcześniej popularne i wywołujące gorące emocje tematy, takie jak kreacjonizm, aborcja czy małżeństwa homoseksualne. Stosunkowo rzadko pojawiały się kontrowersyjne określenia zaczerpnięte z tradycji chrześcijańskiej, takie jak publiczne określenie republikańskiego konserwatywnego kandydata Teda Cruza „wcielonym Lucyferem” (“Lucipher in the flesh”) przez innego wpływowego polityka tej samej Partii Republikańskiej, Johna A. Boehnera. Określenie to zostało użyte w kwietniu 2016, podczas przedwyborczego forum na prestiżowym kalifornijskim Stanford University.
Jednak sytuacją zupełnie nową i całkowicie zaskakującą dla politologów, religioznawców, jak też politycznych obserwatorów ostatniej kampanii, było wystąpienie kandydata demokratycznego Bernarda „Bernie” Sandersa na ultrakonserwatywnym Liberty University w stanie Wirginia. Miało ono miejsce w grudniu 2015 roku. Ten baptystyczny Uniwersytet, założony przez kontrowersyjnego teleewangelistę Jerry Falwella, określany jest mianem ultraprawicowego i fundamentalistycznego. A Bernie Sanders reprezentuje poglądy radykalnie liberalne. Wszak określał siebie jako socjalistę, co w amerykańskiej percepcji, a zwłaszcza percepcji protestanckich fundamentalistów, jest określeniem jednoznacznie pejoratywnym.
Jednak rzecz dotyczy czegoś więcej. Najważniejsza transformacja na styku religii i świata amerykańskiej polityki zaszła w obecnej kampanii w dwóch kwestiach merytorycznych. W wypadku Partii Republikańskiej, która własny model religijno-polityczny wypracowała jeszcze w końcu lat 70. XX wieku, było to wyeksponowanie nowego hasła dotyczącego tzw. „Poprawki Johnsona”. Natomiast w przypadku Partii Demokratycznej, która dotychczas stroniła od argumentacji religijnej w sferze politycznej, była to nowa propozycja liberalnego modelu religijno-politycznego. Podkreśla on religijne wymogi zabiegów o sprawiedliwość społeczną i odpowiedzialność za innych członków społeczeństwa. I trzeba powiedzieć, że koncepcja ta, która kształtowała się od połowy pierwszego dziesięciolecia XXI wieku, zaczyna nabierać coraz większego uznania w środowiskach demokratycznych.

CZYTAJ WIĘCEJ NA; TEOLOGIAPOLITYCZNA.PL