W 1903 roku, na cztery lata przed śmiercią Stanisław Wyspiański napisał wiersz, który mógłby stanowić epitafium na jego mogile. W połowie stycznia minęła 149-ta rocznica jego urodzin. Wieszcz spoczął na krakowskiej Skałce, której będąc w Krakowie nigdy nie omijam. Nie umiem.

Zawsze muszę znaleźć dla niej czas. Wyspiański to dla mnie największy polski artysta, chociaż akurat w tej materii trudno o porównania. Nie da się porównywać artystów nie robiąc krzywdy żadnemu z nich. Dlatego napisałem, że dla mnie.

Ostatnie trzy zwrotki rzeczonego wiersza, są jak mowa pogrzebowa Mistrza nad własnym grobem i brzmią:

A kiedyś może, kiedyś jeszcze

gdy mi się sprzykrzy leżeć,

rozburzę dom ten, gdzie się mieszczę,

I w słońce pocznę bieżeć.


Gdy mnie ujrzycie, takim lotem,

że postać mam już jasną,

to zawołajcie mnie z powrotem

tą mową moją własną.


Bym ją posłyszał, tam do góry,

gdy gwiazdą będę mijał —

podejmę może po raz wtóry

ten trud, co mnie zabijał.

I tak się zastanawiam, co po ponad stu latach by się stało gdyby Wyspiański rzeczywiście opuścił skałeczny sarkofag i byśmy go tu zawołali? Właśnie teraz. Zastanawiam się co by było gdybym to ja właśnie (taka mała pycha) miał go zawołać, a potem opowiedzieć mu Polskę. Co bym mu opowiedział? O przeogromnym orszaku, królewskim wręcz kondukcie, który odprowadził go z Bazyliki Mariackiej na Skałkę? O tym, że Kraków go naprawdę kochał, chociaż on sam miał co do tego wątpliwości? A może o tym, że nadal nie ma w Polsce humanisty, który by nie znał „Wesela”, „Wyzwolenia” czy „Śpiącego Stasia albo „Macierzyństwa”? A może o tym, że ostatni uczestnicy godów w Bronowicach  przeżyli go o ponad sześć dekad, a jego Rachela (Pepa Józefa Singer) przeżyła holokaust? A Jasiek od „capki z piór” słyszał o lotach na Księżyc? A czy artysta wyobraziłby sobie przedpiekle pierwszej i piekło drugiej wojny? Holokaust? A gdyby je przeżył, to nie wykończyłoby go UB?

A o co on by mógł mnie zapytać?  Zapewne o to czy Polska jest wolna. Wyspiański był skryty i nieufny. Czy by mi uwierzył? A gdyby mnie zapytał co we Lwowie? Znów musielibyśmy wrócić do II wojny, ale wcześniej do Piłsudskiego, a wcześniej do I Kadrowej i Oleandrów zanim dotarlibyśmy do Roosvelta, Stalina i Churchila. Czy wiedziałby gdzie jest Szczecin i Wrocław? A uznałby je za ekwiwalentne dla Wschodniej Galicji? A może zapytałby gdzie mamy złoty róg? Powiedziałbym, że właśnie wydobyliśmy go z muzeum. Trafił tam po Powstaniu Warszawskim. Ale czy zrozumiałby nasze dzisiejsze spory? Wątpię. Walczył o pryncypia, nie był małostkowy. Czy sam zaznawszy nieraz biedy, wychowując kilkoro dzieci, mówiłby z pogardą o naszym 500+?  Czy uwierzyłby, że zdecydowana większość posłów ukończyła jakąś akademię?

Czy dałby wiarę, że można być w wolnej Polsce u władzy nie znając jej historii, źle posługując się polszczyzną i biegając do całkiem niedawnych okupantów na skargę? Czy nie umarłby z powrotem gdyby zobaczył swoją „Klątwę” w „nowoczesnym” odczytaniu? Czy właśnie przy tej okazji dowiedziałby się o Krakusie-Papieżu? Czy w istocie podjąłby ten trud, który go zabijał? Czy by go „Wyborcza” nie wyśmiała, a spora część aktorów nie zbojkotowała? A gdyby napisał nowe „Wesele”, to gdzie by się ono działo? W Stoczni Gdańskiej, w Pałacu Kultury, na Nowogrodzkiej? A może w Auschwitz? A kto by przybył? Stańczyk by kogoś obszedł? A może Pilecki zamiast Zawiszy Czarnego, albo ubowscy siepacze zamiast Szeli? Zachwyciłby się Baczyńskim? A nuciłby „Miałeś chamie złoty róg” po opowieści o okrągłym stole?

Tak sobie myślę, że lepiej niech zostanie na Skałce. A jeśli już zechce się podnieść, to niech kto inny z nim rozmawia. Ja nie mam odwagi.

Aleksander Nalaskowski