Fragment niezwykle interesującego tekstu Filipa Memchesa pt. Czy „Solidarność” była ruchem komunistycznym (Plus Minus, 30.12.2015).

Trzeba wzmacniać Polskę wobec ofensywy międzynarodowej finansjery i jej nadwiślańskich sprzymierzeńców. Potrzebna jest nam nie newage'owa demokracja Jana Sowy, lecz katolickie państwo narodu polskiego.

Kiedy ponad półtora roku temu Polacy dowiedzieli się od Bartłomieja Sienkiewicza, że ich państwo istnieje tylko teoretycznie, mało komu z nich mogło przyjść do głowy, że ta myśl ówczesnego ministra spraw wewnętrznych stanowi w jego przypadku owoc lektury pewnej intrygującej książki. A było nią „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą" Jana Sowy. I nie chodzi tu bynajmniej o – chyba przypadkową – zbieżność nazwisk autora tej pozycji z nazwiskiem właściciela restauracji, w której Sienkiewicz wypowiedział swoje bulwersujące opinię publiczną słowa.

Marksista o Sarmatach

Polityk recenzował książkę Sowy w roku 2012 na łamach „Przeglądu Politycznego", zanim został szefem MSW. W tekście pod wymownym tytułem „Państwo na niby" dawał wyraz przekonaniu, że III RP dziedziczy ciężkie brzemię, które zostawiła przyszłym pokoleniom Polaków Rzeczpospolita Obojga Narodów: słabość władzy państwowej, prymat prywatnych interesów najbogatszej warstwy społeczeństwa nad dobrem wspólnym, oligarchiczny model gospodarki.

O czym traktuje „Fantomowe ciało króla"? To cios zadany sarmatyzmowi. I jednocześnie polemika ze współczesnymi polskimi środowiskami konserwatywnymi – według autora – idealizującymi szlachecką przeszłość i powielającymi zbiorowe megalomańskie mity o Polakach jako narodzie namaszczonym przez Boga do wielkiej cywilizacyjnej misji. Czasy wolnej elekcji Sowa przedstawia jako epokę państwa, które faktycznie nie istnieje, bo władzę królewską cechuje słabość i niemoc wobec „złotej wolności szlacheckiej". A skoro tak, to – jak czytamy – społeczeństwo polskie stoczyło się w otchłań chaosu, czego zwieńczeniem były rozbiory.

Zdaniem Sowy „miejsce w międzynarodowym podziale pracy, które zajęła Polska na skutek zdominowania jej gospodarki przez system folwarczno-pańszczyźniany, okazało się na dłuższą metę fatalne. Dzisiaj z imperium zbożowo-ziemniaczanego Polska przerodziła się w mini-imperium AGD i montowni samochodów".

Autor uważa, że dla Polaków modernizacyjną szansą okazały się zabory. Tę myśl powtórzył zresztą z okazji Święta Niepodległości w roku 2013 na łamach „Gazety Wyborczej", czym wywołał burzę. I był, rzecz jasna, z tego powodu odsądzany od czci i wiary, bo z pewnością wygłaszanie takich opinii na 11 listopada ma w sobie posmak prowokacji.

Ale antysarmacka refleksja Sowy może się kojarzyć z tym, o czym pisali i mówili galicyjscy stańczycy czy narodowi demokraci. Szczególnie warto tu zwrócić uwagę na jej koligacje z endecją. To właśnie formacja Romana Dmowskiego u progu XX wieku optowała za przemianami modernizacyjnymi, które w sytuacji dynamicznego rozwoju kapitalizmu w Europie windowałyby cywilizacyjnie Polaków. Warstwą przodującą w tym procesie miało być twardo stąpające po ziemi mieszczaństwo, a nie bujająca w obłokach, zdezorganizowana szlachta.

(...)

Sowa, nawiązując do twórczości współczesnych marksistów – Michaela Hardta i Antonia Negriego, wskazuje alternatywę dla dotychczasowych systemów politycznych. To coś, co nazywa „biopolitycznym zarządzaniem dobrami wspólnymi". Chodzi tu o politykę, której nie da się sprowadzić do osób czy instytucji sprawujących władzę w strukturach państwa.

To znana skądinąd z dzieł teoretyków anarchizmu demokracja bezpośrednia, praktyka zgromadzeń ludowych – „otwartych zebrań, podczas których każdy i każda może zabrać głos i uczestniczyć w podejmowaniu decyzji". Podmiotem tu, według Sowy, nie jest zglajszachtowany „lud", lecz zróżnicowana „wielość" włączająca w życie publiczne wszelkie dotychczas wykluczane grupy, takie jak chociażby mniejszości etniczne, religijne i seksualne.

Socjolog wymienia więc oddolne inicjatywy będące przejawem rozmaitych form międzyludzkiej współpracy (kooperacji) wymykających się zarówno państwu, jak i rynkowi. Mamy tu i ruch na rzecz wolnego oprogramowania stawiający czoła monopolistycznym praktykom Microsoftu, i takie spontaniczne akcje, jak będące jednym z wydarzeń arabskiej wiosny roku 2011 protesty młodzieży na placu Tahrir w Kairze, które potem zainspirowały organizatorów antykapitalistycznych wystąpień w Madrycie i Nowym Jorku.

Przede wszystkim jednak poznajemy tu dość osobliwy podział polityczny. Sowa to nie tylko spadkobierca marksizmu – nurtu filozoficznego, który wyróżnia człowieka na tle innych gatunków, lecz bądź co bądź czołowy intelektualista polskiej nowej lewicy. Czerpie zatem też pełnymi garściami z kontrkultury lat 60. ubiegłego wieku. A ta w imię forsowanej przez radykalną ekologię równości międzygatunkowej kontestowała skierowany do homo sapiens biblijny nakaz: „Czyńcie sobie ziemię poddaną" (a przy okazji także humanistyczne i oświeceniowe idee).

(....)

Sowa jednak chce nam zaserwować coś innego. Przywołuje słowa słoweńskiego marksistowskiego filozofa Slavoja Žižka o tym, że wśród uczestników ruchu Occupy Wall Street, którzy w roku 2011 zajęli nowojorską Liberty Plaza, był bezpośrednio obecny Duch Święty – bezpośrednio, bo bez pośredniczenia Kościoła instytucjonalnego. Znamienna jest zresztą proponowana przez Žižka definicja Ducha Świętego: „wspólnota równych połączona przez miłość, która kieruje się tylko swoją wolnością i odpowiedzialnością wobec samej siebie".

To w istocie quasi-gnostycka narracja będąca echem millenarystycznych wizji Joachima z Fiore. Ten średniowieczny mistyk-heretyk dzielił historię ludzkości na trzy epoki: Ojca (Starego Testamentu), Syna (Nowego Testamentu) i Ducha Świętego. W tej trzeciej chrześcijaństwo nie będzie potrzebowało Kościoła instytucjonalnego, ponieważ nastąpi powszechna doskonałość ludzkości.

I taka ma być właśnie owa tytułowa „inna rzeczpospolita", budowana na gruzach autorytarnego społeczeństwa z jego represyjnymi strukturami, takimi jak rodzina, naród, Kościół, korporacja. Zgodnie z tą koncepcją – ewidentnie naprowadzającą na trop newage'owej mitologii – po 2 tys. lat chrześcijaństwa, czyli Ery Ryb, nadchodzi Era Wodnika, w której do głosu dojdzie pierwiastek żeński – opozycyjny wobec patriarchalnego porządku ustanowionego przez Stary i Nowy Testament. Chodzi tu przecież o obalenie władzy białych, heteroseksualnych samców.

Ale realizacja takich mrzonek może zaowocować najwyżej hipisowskimi komunami, a nie żadnym poważnym projektem państwotwórczym. O żadnej modernizacji Polski nie może być tu mowy. W dodatku koncepcję Samorządnej Rzeczypospolitej więcej łączy z potępianą przez Sowę „złotą wolnością szlachecką" niż z dążeniem do ucywilizowania kraju. Bo włączenie wykluczanych grup społecznych w polityczny proces decyzyjny nie czyni istotnej zmiany.

Tak, Polskę trzeba desarmatyzować, ale nie pomogą nam w tym dziele autorytety kontrkultury. To znamienne, że problemy poruszane przez Sowę w „Fantomowym ciele króla" dostrzegał już 400 lat temu nie kto inny, jak ksiądz Piotr Skarga. To właśnie ów jezuita może uchodzić za patrona polskiej nowoczesności. Był on zwolennikiem ograniczenia „złotej wolności szlacheckiej" i zarazem wzmocnienia władzy królewskiej.

CAŁOŚĆ CZYTAJ TUTAJ