Kościół jest obecny w Internecie, a Internet coraz mocniej wchodzi w życie Kościoła. Miliony stron internetowych poświęconych jest zagadnieniom religijnym. Swoje portale ma nie tylko Stolica Apostolska, większość diecezji, a nawet niemal każda parafia (przynajmniej w zachodniej przestrzeni kulturowej). Nie brakuje też internetowych duszpasterzy, księży czy zakonników, którzy jak ks. Piotr Wiśniowski decydują się na poświęcenie czasu na apologię, rozmowę czy zwyczajne towarzyszenie internautom. Portali informacyjnych, formacyjnych, zakonnych czy ewangelizacyjnych – nawet trudno byłoby zliczyć. Na samym Facebooku są ich tysiące, i każdy katolik, protestant czy prawosławny może znaleźć grupę, przy której kliknie „Lubię to”. Wielbiciele gier też znajdą w wirtualu coś dla siebie. Są już pierwsze gry z imprimatur stosownej władzy kościelnej, na Facebooku można zagrać w symulator życia księdza, a gdy komuś to nie wystarcza, może zafundować sobie grę w Boga (to już akurat trąci o herezję czy bluźnierstwo, ale niech tam). Teologowie odnajdą wśród masy internetowego śmiecia teksty Ojców i Doktorów Kościoła, a także teologiczne magazyny, które ukazują się tylko w Sieci, ale i tak mają masę czytelników (tu wymienić można choćby lewicowy „Open Theology” czy tradycjonalistyczne „Living Tradition”). Blogerzy, komentatorzy, użytkownicy tworzą wręcz całe grupy cybermisjonarzy, których celem jest walka z ateistycznym trollingiem, a czasem nawracanie użytkowników, rozmaitych, także ateistycznych portali. I tak w zasadzie było od samego początku sieci. Tematyka religijna była w niej obecna, a duchowni i świeccy próbowali ją zewangelizować, ochrzcić wirtual i sprawić, by i w nim także głoszona była Dobra Nowina.

A jednak, mimo niewątpliwego sukcesu wierzących (i to wszystkich w zasadzie wyznań, bo to samo, co o chrześcijanach, można napisać o wyznawcach judaizmu wszystkich możliwych odłamów czy o muzułmanach) w Internecie, trudno nie postawić pytania o to, jak (bo nawet nie czy) wirtual zmienia niezmienną Ewangelię? Jak sposób głoszenia(a jako, że medium jest – wedle starej prawdy głoszonej przez Marshala McLuhana – przekazem także jego treść) dostosowuje się do wirtualu, nabierając coraz mocniej jego kształtu? Jak wpłynie to na duszpasterstwo, na teologię, na Kerygmat? Czy nie doprowadzi do wykształcenia nowych narracji teologicznych i filozoficznych, nowych herezji i czy nie zagrozi integralności Prawdy głoszonej przez Kościół? I nie chodzi tu o jakieś obawy antyindustrialistów, którzy lękają się rozwoju techniki, ale o świadomość, że sposób komunikacji zawsze – i to często w znaczącym stopniu – określa jej treść, zmieniając nie tylko techniki, ale również całe kultury. „... formy mediów wpływają na konkretną treść, a co za tym idzie – mogą zawładnąć kulturą. Mam tu szczególnie na myśli drugie przykazanie Dekalogu, które zabrania Izraelitom sporządzania jakichkolwiek realistycznych wizerunków. «Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią» (...) Dziwne jest włączanie takiego nakazu do systemu etycznego, chyba że jego autor założył istnienie związku między formami ludzkiego komunikowania się a jakością kultury. Możemy zaryzykować przypuszczenie, że ludzie, od których żąda się, aby zrozumieli jakieś pojęcie abstrakcyjne, uniwersalne bóstwo, mogą się okazać do tego niezdolni wskutek nawyku sporządzania malowideł czy posążków, czy też opisywania swych idei za pomocą jakichś konkretnych form ikonograficznych. Bóg Żydów miał istnieć w Słowie i poprzez Słowo, co było koncepcją bezprecedensową, wymagającą najwyższej dyscypliny abstrakcyjnego myślenia”1 – podkreśla Neil Postman.

*

Te słowa uświadamiają niezwykle mocno, że forma przekazu może nie tylko zniekształcić jego treść (takim zniekształceniem było czynienie sobie przez Żydów posągów bóstw), ale że może ona również niezwykle mocno zmienić całą kulturę, wraz z leżącą u jej podstaw domyślną, a nawet często nieświadomą metafizyką. Przejście od kultur oralnych do kultur piśmiennych (nie ma tu miejsca na szczegółowy opis procesu historycznego, jaki do tego doprowadził) radykalnie zmieniło sposób myślenia i działania człowieka, zrodziło myślenie abstrakcyjne (do którego niezdolni są ludzie niepiśmienni), logikę, matematykę, filozofię, literaturę, a co za tym idzie także teologię2. Pismo zmieniło ludzką rzeczywistość, tak mocno, że określa ono nawet naszą świadomość. „Bez pisma umysł piśmienny nie funkcjonowałby, nie mógłby myśleć tak, jak to czyni, i to nie tylko w trakcie czynności pisania, lecz nawet wówczas, gdy zwyczajnie oddaje się myślom w postaci oralnej. Pismo przekształciło ludzką świadomość znacznie bardziej niż jakikolwiek inny wynalazek”3 – podkreśla Walter Jackson Ong. Nieco ostrożniejszy, ale też jasno wskazujący rolę pisma w rozwoju cywilizacji zachodniej jest David Olson, który twierdzi, że bez stymulowanej przez słowo pisanej zmianie postawy wobec języka, trudno byłoby mówić o rozwoju sceptycznej, naukowej postawy, który legła u fundamentów filozofii greckiej4.

Świadomość tej zmiany (nie zawsze interpretowanej pozytywnie), niesionej przez pismo, mieli już zresztą starożytni. Platon jasno i jednoznacznie odrzucał je jako nośnik najistotniejszych treści, bowiem jego zdaniem nie tylko nie powiększa mądrości ludzi, lecz raczej zwiększa tylko pozory wiedzy (mniemanie). Nie wzmacnia też pamięci, lecz dostarcza jedynie środków do przywoływania na pamięć rzeczy już znanych. Nie ma ono w sobie także życia i nie jest w stanie głosić prawdy w sposób aktywny. Nie jest też w stanie samo siebie obronić przed krytyką, a do tego ma w sobie coś z zabawy, która nie jest w stanie przekazać czytelnikom tego, co naprawdę ważne5. I choć dla chrześcijanina, który ma świadomość, że bez słowa Pisanego (ale przede wszystkim Proklamowanego, Wypowiadanego) nie byłoby jego religii, obawy te mogą wydawać się przesadzone, to doskonale ukazują one, jak głęboko zmienia kulturę i myślenie przemiana paradygmatu komunikowania. Platon, człowiek żyjący na granicy dwóch epok komunikacji, oralnej i piśmiennej, stał się – co ukazuje Thomas Alexander Szlezák – niezrozumiały dla ludzi, którzy zakorzenieni byli już tylko w kulturze słowa pisanego. I dopiero współczesna egzegeza pozwoliła, choć częściowo, przywrócić mu autentyczne rozumienie6.

Przejście od słowa mówionego do słowa pisanego nie jest jednak ostatnią wielką rewolucją komunikacyjną, która nakreśliła przemianę paradygmatów myślenia. Istotną rolę w procesie kształtowania cywilizacji nowożytnej miało powstanie druku. To ono zdemokratyzowało religijność, wzmocniło protestantyzm, który bez niego nie zdobyłby tak wielkiej popularności (co oznacza, że w pewnym stopniu to druk przyczynił się do zniszczenia jedności chrześcijaństwa), umożliwiło ciche czytanie, stworzyło klasę intelektualistów, która zastąpiła w roli elit duchowieństwo. Wraz z wprowadzeniem druku stopniowo na znaczeniu zaczęły zyskiwać języki narodowe, a to zjawisko ukształtowało najpierw rewolucję francuską, a z czasem współczesne nacjonalizmy. Oczywiście druk nie jest jedynym składnikiem rewolucji mentalnej, jaka zachodziła, ale trudno nie dostrzec, że bez niego by do niej nie doszło. Oderwanie myślenia od rzeczywistości i umieszczenie go w sferze języka zaś doprowadziło do upadku realistycznej filozofii i zastąpienia jej systemami podmiotu i podmiotowości, a z czasem już tylko języka i jego analizy.

W XX wieku słowo pisane zostało jednak zastąpione nowym, o wiele mocniejszym emocjonalnie medium, czyli ruchomym obrazem telewizji. To on dokonał, zdaniem niektórych badaczy, najgłębszej od czasów pojawienia się pisma zmiany kulturowej. Jej istotą jest zastąpienie kontekstu słowa kontekstem obrazu. „... telewizja jako pierwsza zasadniczo zmodyfikowała samą naturę komunikowania, zmieniając kontekst słowa (wszystko jedno, drukowanego czy radiowego) na kontekst obrazu. Różnica jest podstawowa. Słowo jest s y m b o l e m zawierającym się w tym, co oznacza i co możemy za jego pomocą pojąć. Słowo pozwala coś zrozumieć tylko wtedy, gdy jest zrozumiałe, to znaczy wtedy, gdy znamy język, do którego przynależy; w przeciwnym wypadku jest martwe, jest obojętnym dźwiękiem lub znakiem graficznym. Tymczasem obraz wystarczy oglądać – do czego wystarczy sam wzrok, zmysł widzenia. Obrazów nie ogląda się po chińsku, po arabsku, po angielsku. Po prostu: ogląda się je..., i tyle. O ile słowo stanowi jednoczący i konstytutywny element symbolicznego uniwersum, o tyle obraz nie jest takim elementem. Staje się oczywiste, że telewizji nie można traktować – na zasadzie analogii – jako przedłużenia lub poszerzenia możliwości tkwiących w dotychczasowych środkach komunikowania. Wraz z telewizją wkroczyliśmy w nowy obszar, zasadniczo odmienny od poprzedzających go zjawisk. Telewizja nie jest jakimś dodatkiem, ona pojawiła się zamiast, burzy dotychczasowe relacje między widzeniem a rozumieniem. Dotąd świat i zachodzące w nim wydarzenia były nam opowiadane (opisywane); dziś są nam pokazywane, opowieść zaś (objaśnienie) pełni tylko funkcję uzupełniającą w stosunku do obrazów, które pojawiają się na ekranie. (...) Telewizja nie jest tylko środkiem komunikacji, to zarazem paideía, narzędzie «antropogenetyczne», medium, które tworzy nowy ánthrōpos, nowy typ istoty ludzkiej”7 – przestrzega Giovanni Sartori, w swoim apokaliptycznym eseju Homo videns. I nie trzeba zgadzać się ze wszystkimi twierdzeniami Sartoriego, który w swoim czarnowidztwie przypomina XIX-wiecznych angielskich antyindustrialistów, którzy w rozwoju przemysłu dostrzegali nieuchronne zarzewie upadku cywilizacji, by zgodzić się z tezą, że telewizja radykalnie zmieniła nie tylko nasz sposób spędzania czasu, ale nawet jego postrzegania8, relacje rodzinne, a także politykę. Plastikowi, podobni do siebie, bo pozbawieni wieku, i o urodzie chłopców politycy – od Baracka Obamy przez Tony’ego Blaira do Donalda Tuska – zapełniają ekrany telewizorów, i budują mediokrację, w której wizja, wizerunek stają się ważniejsze od rzeczywistości.

[koniec_strony]

*

Kolejnym krokiem na drodze rewolucji medialnych są hipertekst i rzeczywistość wirtualna, nadal wizyjna, ale z powracającym znaczeniem tekstu. Tyle że tekst ten ma już zupełnie inną, odmienną od pisma strukturę. Osoba odbierająca tekst w Internecie nie jest już czytelnikiem, ale użytkownikiem. „Czytelnikiem jest ktoś, kto w danym czasie całkowicie poświęca się bez reszty procesom percepcji, rozumienia i interpretacji znaków składających się na komunikat. Zaś osobnik «skaczący» po hipermediach niewiele różni się od naszego konsumenta, w przelocie chwytającego strzępki informacji, odezw, prób oczarowania, których źródłem są miriady obrazów, dźwięków, reklam. Szybkość obiegu, nieustające rozproszenia się i brak skupienia sprawiają, że trudno byłoby tu mówić o lekturze w pełnym tego słowa znaczeniu. Co więcej odbiorca hipertekstu jednocześnie z czytaniem wykonuje inne czynności: ogląda ikonki, wybiera przyciski, przewija kolumny tekstu itp. Ni to czytelnik, ni to widz, ni to zwykły użytkownik: taki płynny status trzeba przyznać każdemu, kto porywa się na wycieczkę w rozległe obszary hipertekstu”9 – zauważa Christian Vanderdorpe. Ta cecha charakterystyczna Internetu i hipertekstu sprawia, że internetowe pisanie jest o wiele ostrzejsze niż w przypadku tradycyjnych mediów. Więcej w nim reklamowego języka, PR-owskiego zaangażowania niż spokojnej analizy.

To ostatnie wynika także z innych cech hipertekstu. Otóż z zasady nie prowadzi nas ku wnioskom czy dalszemu ciągowi, jak zwykły tekst. W każdej chwili możemy bowiem przerwać linearną lekturę i zatrzymać się na obrazku czy przejść za pośrednictwem linku do zupełnie innego tekstu. W efekcie lektura intensywna i ciągła zostaje zastąpiona lekturą selektywną, w czasie której czytelnik raczej krąży po tekście, a częściej po stronach Internetu, wyłuskując z nich nie tyle sens, ile konieczne informacje. Miejsce rozumowania, próby zrozumienia zastępuje zatem raczej szybkie wybieranie strzępów informacji czy przekazów, które mają jedynie potwierdzić nasze myślenie. Styl czytania wpływa zaś na nasze myślenie. Wyeliminowanie ciągłości z lektury, zastąpienie jej przypadkowymi elementami, dla uzasadnienia kolejności których jedynym argumentem pozostaje moja wola – sprawia, że postrzegany przez nas świat także staje się nieciągły, pozbawiony uzasadnienia czy sensu. Odpowiedź na pytanie, jaki jest jego sens, czy posiada on pewną treść, przestaje być zadawane, a nawet rozumiane przez część odbiorców. Logos w świecie hipertekstu zostaje zastąpiony Chaosem, do którego uporządkowania konieczna jest wyszukiwarka Google’a.

Google jest zresztą znakomitym przykładem innej cechy Internetu, która zmienia nasz obraz świata. Otóż kolejność, w jakiej wyświetlane są strony najlepiej odpowiadające na podane pytanie, zależna jest... od tego, jak klikają w nie inni internauci (oczywiście wylicza się to w zgodzie ze skomplikowanym algorytmem, który jest największym i w zasadzie jedynym dobrem firmy). W istocie oznacza to zatem uznanie wiedzy tłumu za źródło najlepszych odpowiedzi. Miliardy internautów nie mogą się mylić, i podają ostatecznie najlepszą odpowiedź. Na podobnej zasadzie funkcjonuje również Wikipedia, której zadaniem jest przekazywać wiedzę uśrednioną, której źródłem są ostatecznie zwykli internauci. Dla jej twórców nie ma znaczenia, kto jest twórcą hasła, liczy się w istocie wyłącznie wynik demokratycznego głosowania, a dokładniej przepychanki siłowej, z lekka tylko kontrolowanej przez innych użytkowników z większymi uprawnieniami. Efektem są zaś hasła, które – choć użyteczne – są tworzone przez amatorów, którzy wręcz szczycą się swoim amatorstwem10. Ekspert, autorytet, specjalista czy kapłan nie jest w takim środowisku potrzebny. Istotniejsza od niego jest bowiem spontaniczna, niekontrolowana mądrość internetowego ludu. Hierarchiczność, właściwa jednak nie tylko społecznościom, ale również rzeczywistości, zastąpiona zostaje całkowitą równością, w której każda opinia jest tyle samo warta. A tytuły czy doświadczenie nie mają większego znaczenia. Wikipedia – wskazuje Paul Levinson – „obaliła panowanie ekspertów, owych królów filozofów. Żadnego z jej artykułów nie napisał wyznaczony do tego ekspert – jeżeli nawet niektóre hasła przygotowali specjaliści, to nie pozycja w świecie nauki zdecydowała o wartości stworzonych przez nich haseł”11.

Chaotyczność, brak ciągłości, a także brak przewodników, którzy mogą oprowadzać nas po świecie hipertekstu (bo trudno za takiego przewodnika uznać profesora Google’a), uzupełnione są jeszcze przez skrajny subiektywizm tworzonego przekazu. Odbiorca jest jedynym narratorem swojej opowieści, autor bowiem nie istnieje, przestaje się liczyć, dostarcza on tylko strawy konsumentowi. Nie ma zatem obiektywnych ram, zasad, norm, które regulowałyby mój sposób lektury. Ja o nim decyduję i ja pozostaję jedynym jego autorem. A jeśli ktoś mi w tym pomaga, to zazwyczaj nie jest to autorytet czy mistrz, ale grupa innych użytkowników. Tak jest na Facebooku, który nie tylko pozwala na kontaktowanie się z przyjaciółmi, ale także dla wielu jest źródłem informacji o świecie. Wybrane przez znajomych linki stają się podstawą wędrówki po świecie, zastępując lekturę mediów tradycyjnych. Subiektywizacji sprzyja także fakt, że aby przebić się z jasnym komunikatem przez szum Internetu, konieczne jest odpowiednio mocne, jasne i ostre przedstawienie poglądów. Przekleństwo, rzut gazetą, atak są niekiedy jedynym sposobem, by zainteresować, przyciągnąć odbiorcę. Kto tego nie rozumie, funkcjonuje na marginesie internetowego świata.

Internet, „nowe nowe media” zmieniają jednak o wiele więcej. Do ich istoty należy bowiem tworzenie alternatywnego, równoległego świata, w którym człowiek może funkcjonować, zmieniać go, kultywować relacje, a nawet tworzyć odmienne od rzeczywistego „ego”. Wirtual coraz częściej określany jest mianem rzeczywistości (wprawdzie wirtualnej, ale jednak), i coraz częściej określa przestrzeń naszych znajomości, działania, a nawet decyzji życiowych. I choć zdecydowana większość ludzi prowadzi życie w realu, to wirtual wdziera się w codzienność, powszedniość z coraz większą mocą, stając się jej integralną częścią. Immersja, pochłonięcie przez wirtual realnej jednostki, pozostaje jednym ze znaków rozpoznawczych rzeczywistości generowanej przez nowoczesne techniki komunikacji.

*

Tak zarysowana struktura hipertekstualności i wirtualności pozwala postawić pytanie o to, co „nowe nowe media”, i wirtualna rzeczywistość oznaczają dla chrześcijan? Jak nowe środki przekazu wpływają na tradycyjne postrzeganie prawdy czy przede wszystkim jej przekazywanie? Czy w świecie, w jakim żyjemy, na Facebooku, Twitterze możliwe jest tradycyjne głoszenie Ewangelii? Zadając te pytania, musimy pamiętać o tym, że nowe media i rzeczywistość wirtualna sprzyjają destrukcji fundamentów myślenia chrześcijańskiego. Chrześcijaństwo pozostaje religią Słowa, a nie Obrazu, tekstu a nie hipertekstu. Jego istotą jest Logos, a nie Chaos, który określony jest wyłącznie przez liczbę kliknięć, a do tego w strukturę Kościoła nieodwracalnie wpisana jest hierarchiczność, której internetowa anarchiczność jest absolutnym zaprzeczeniem. Chrześcijaństwo jest także religią konkretności, wcielenia, w której niezwykle istotne pozostają materialność, cielesność, a nie tylko abstrakcyjne idee. Wcielenie sprawiło, że niematerialny Bóg, którego wizerunków nie wolno było tworzyć, stał się człowiekiem, ma ludzkie oblicze Jezusa Chrystusa, a Jego Ciałem stała się wspólnota Kościoła. Konkretna, materialna, ze wszystkimi cechami każdej innej wspólnoty ludzkiej, a jednocześnie święta. Bez Kościoła, i to w jego doczesnym, także materialnym wyrazie, nie ma mowy o chrześcijaństwie, tak jak bez spotkania z konkretnymi osobami nie ma mowy o przeżywaniu relacji, także z Bogiem.

Mimo tych licznych problemów Benedykt XVI jasno i zdecydowanie podkreślał, że Internet powinien być dla katolików „dziedzińcem pogan”, a portale społecznościowe i rzeczywistość wirtualna miejscem, w którym dostarczać można ludziom koniecznych im odpowiedzi. „Należy uważnie zainteresować się różnymi formami witryn, aplikacji i sieci społecznościowych, które mogą pomóc współczesnemu człowiekowi w znalezieniu czasu na refleksję i autentyczne pytania, a także momentów milczenia, okazji do modlitwy, medytacji lub dzielenia się Słowem Bożym”12 – napisał Ojciec Święty w Orędziu na XLVI Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu w 2012 roku. Postawa otwartości wobec nowych mediów nie jest zresztą w Kościele niczym nowym. I radio, i telewizja zawsze były przyjmowane przez chrześcijan (różnych wyznań) z ogromną otwartością, a rewolucje komunikacyjne zawsze były przez Kościół wykorzystywane, a nowe media chrzczone. Największe problemy miało pierwotne chrześcijaństwo z „ochrzczeniem” obrazów. Judaizm z jego zakazem czynienia wizerunków Boga był całkowicie jednoznaczny. Jednak Wcielenie, a także wejście chrześcijan w świat grecki sprawiły, że obraz stał się integralną częścią głoszenia Słowa. I dopiero na przełomie VII i VIII wieku rozgorzała ogromna dyskusja nad możliwością stosowania obrazów, a także oddawania im kultu13. Przeciwnicy tegoż uznawali kult ikon za oddawanie czci idolom, zwolennicy przypominali, że kult oddawany jest nie samemu obrazowi, ale temu ku Komu on odsyła. Jednocześnie Siódmy Sobór Powszechny zdefiniował jasno, jak wyglądać powinny ikony, i kogo przedstawiać na nich nie wolno.

„Postanawiamy, że święty obraz Pana naszego Jezusa Chrystusa, Wyzwoliciela i Zbawiciela wszystkich, powinien być otaczany taką samą czcią jak księga świętych ewangelii. Jak dzięki słowom zawartym w księdze wszyscy dostępujemy zbawienia, w ten sam sposób, przez działanie na naszą wyobraźnię kolorowych malowideł, wszyscy – zarówno wykształceni, jak i ludzie prości – czerpiemy oczywistą korzyść z oglądania tego, co one przedstawiają. To bowiem, co w mowie oznajmiane jest słowami, obraz przekazuje nam i poucza nas o tym swoimi barwami. Przeto jest rzeczą stosowną, ażeby zgodnie ze zdrowym rozsądkiem oraz starodawną tradycją dotyczącą oddawania czci, także ikony, ponieważ odnoszą się do rzeczy istotnych, w konsekwencji były czczone i adorowane na równi z czcigodną księgą świętych ewangelii, jak również figurą drogocennego krzyża. Jeśli więc ktoś nie oddaje czci obrazowi Chrystusa Zbawiciela, nie tylko nie ujrzy Jego postaci kiedy przyjdzie w ojcowskiej chwale, aby być uwielbionym i uwielbić swoich świętych, lecz będzie wyłączony ze wspólnoty z Nim i oddalony od Jego blasku. To samo mówimy o obrazie Niepokalanej Matki Jego i Bożej Rodzicielki, Marii. Malujemy także wizerunki świętych aniołów, według tego, jak zostali opisani słowami Bożych pism. Ponadto obrazy najchwalebniejszych apostołów, proroków, męczenników, sławnych świątobliwych mężów i w ogóle wszystkich świętych czcimy i wielbimy. Kto zajmuje w tej sprawie inne stanowisko niech będzie odłączony od Ojca i Syna i Ducha Świętego”14 – stwierdzili Ojcowie Soborowi.

Orzeczenie to było poprzedzone jednak bardzo mocnym stwierdzeniem, czym jest ikona, jak należy ją rozumieć, i co należy zrobić, by nie stawała się ona zakazanym idolem. I podobnie należałoby zrobić z rzeczywistością wirtualną i hipertekstem, który poddany powinien być analogicznej analizie, by wykazać, co w nim może zostać ochrzczone, co musi być odrzucone, i wreszcie, do jakich skarbów myśli chrześcijańskiej trzeba sięgnąć, by znaleźć w nich narzędzia konieczne do efektywnego, ale także zgodnego z fundamentalnymi założeniami Ewangelii, głoszenia Chrystusa. Zbyt łatwe przejęcie „metafizyki nowych nowych mediów” rodzi bowiem niebezpieczeństwa powtórzenia błędów teleewangelistów, którzy tak mocno dostosowali nauczanie swoich wspólnot do potrzeb telewizji, że nabożeństwa przestały się istotnie różnić od telewizyjnych show, a jednocześnie straciły religijny charakter. Powodem – i tu trudno nie zgodzić się z Postmanem – nie są jednak błędy teleewangelistów, ale... sama natura telewizji. „... występuje kilka właściwości telewizji oraz jej otoczenia, które uniemożliwiają przeżywanie autentycznych religijnych uniesień. Pierwsza z nich wiąże się z faktem, że w żaden sposób nie da się poświęcić przestrzeni, w której telewizyjny spektakl jest przeżywany. A zasadniczy warunek każdego tradycyjnego nabożeństwa religijnego polega na tym, że przestrzeń, w której jest ono celebrowane, musi być nasycone pewną dawką świętości” – zauważa Postman. Choć zaznacza, że ową świętość można zapewnić przez kilka gestów symbolicznych, to jest przekonany, że w przypadku programów religijnych w telewizji jest to nie do zrobienia. „Nasza krzątanina w salonie, sypialni, czy – nie daj Boże – w kuchni utrzymuje się na tym samym poziomie, niezależnie od tego, czy w telewizorze nadawany jest program religijny czy Drużyna A albo Dallas. Ludzie będą jedli, rozmawiali, wychodzili do łazienki, ćwiczyli pompki lub robili jakiekolwiek inne rzeczy, które zazwyczaj wykonują przy włączonym telewizorze. Jeśli widownia nie wtapia się w atmosferę tajemnicy i symbolicznej nieziemskości, to jest nieprawdopodobne, aby mogło to wywołać stan umysłu niezbędny do przeżywania niebanalnych wzruszeń religijnych. Co więcej, ekran telewizyjny jako taki jest niezwykle podatny na psychologię etyki świeckiej. Ekran jest tak nasycony naszymi wspomnieniami o świeckich wydarzeniach, tak głęboko związany ze światem reklam i rozrywki, że trudno go stworzyć na nowo jako ramę religijnych wydarzeń. Pomijając wszystko inne, widz ma zawsze świadomość, że pstryknięciem przełącznika przywoła na ekran inne świeckie wydarzenia – mecz hokejowy, reklamę, kreskówkę”15 – wskazuje amerykański badacz.

*

Dokładnie to samo można i trzeba powiedzieć o przekazie religijnym w Internecie. On również pozostaje zdominowany przez rozrywkę (bo temu głównie służy obecnie Sieć), odbiór komunikatów dokonywany jest w nieustającym rozproszeniu (co sprzyja radykalizacji środków wyrazów, tak by zostały one dostrzeżone), a odbiorca w każdej chwili może przejść do zupełnie innych treści. Co gorsza, o ile telewizję odbiera się strumieniowo (co jednak pozwala zamieszczać w niej pewne narracje), to przekaz wirtualny zawsze zachowuje interaktywność, która nie pozwala na przekazywanie pełnych narracji, i nieustannie odsyła do innych treści, budując religijny czy światopoglądowy patchwork. Materia tego medium jest zatem, jak to widać, niezwykle trudna do ochrzczenia. A jednak wydaje się, że jest to możliwe, dzięki cechom charakterystycznym samej Ewangelii. Jej struktura jest bowiem, a przynajmniej może być tak postrzegana, hipertekstowa. Tekst święty składa się z nieciągłych fragmentów, które można czytać w postaci perykop, opowiada historię, którą da się przedstawić w jednej ze znanych medialnych form, i wreszcie prezentuje ogromną zmienność form, co pomagać może w jej czytaniu osobom zaprawionym w internetowym czytaniu, a obcym bardziej tradycyjnym jej formom. Neokatechumenalna krutacja, która pozwala na własną wędrówkę przez kolejne perykopy, zmienianie ich form, typów, wędrówkę od opowieści ku teologii, i z powrotem, która regulowana jest jedynie własną wolą i wskazówkami Pisma Świętego – jest w pewnym sensie bardzo nowoczesna, wręcz hipertekstowa. Trzeba jednak pamiętać, że zawsze ogranicznikiem, bezpiecznikiem dla takiej lektury musi być nauczanie Kościoła, i rozumność. W jakimś stopniu taka lektura, hipertekstualna wędrówka przez Biblię, nauczanie Ojców Kościoła, encykliki papieskie, kazania, obrazki, ikony, filmiki itd. przypomina także to, co proponuje się studentom żydowskich jesziw. Dla nich lektura Talmudu16 jest zawsze wędrówką, sporem, nieustanną aktualizacją wielkiej galaktyki tekstu. Podobnie można potraktować wędrówki chrześcijan po galaktyce religijnego Internetu. Aby jednak zachować bezpieczeństwo, nie popaść w religijność fragmentu, konieczny jest autorytet Kościoła, który wypowiadany będzie przez autentycznego (to znaczy spotkanego w realu, a nie wirtualu) Mistrza. O jego roli niezwykle mocno wspominał już Platon, który uznawał, że to on, a nie litera, przekazywać powinien prawdę. W przypadku rzeczywistości wirtualnej nie chodzi jednak o mistrza, który przekaże swoją mądrość, ale raczej o przewodnika, który poprowadzi przez labirynt hipertekstu, ku Prawdzie.

Taki autorytet, i tu mamy do czynienia z kolejnym problemem, jest jednak w Internecie nie do pomyślenia. W przestrzeni tej nie istnieje nic takiego jak autorytet, a jedynie wolna grupa amatorów, którzy razem wiedzą lepiej niż specjaliści. Na to jedynym lekarstwem pozostaje nawrócenie ku osobie, którą spotkać musimy poza przestrzenią wirtualną, która może być w najlepszym wypadku preewangelizacją. Osoba ta, a jest nią Jezus Chrystus, przyciągając do siebie, może stać się Przyjacielem, Oblubieńcem, Przewodnikiem, Drogą i Życiem. A na końcu stanie się Prawdą, ale raczej życia niż nawet najpiękniejszej racjonalnej argumentacji. Dla filozofa czy teologa może to być smutny wniosek, bowiem oznacza on w pewnym sensie, że rewolucja komunikacyjna zmiecie z powierzchni ziemi pewne typy refleksji teologicznej czy filozoficznej. Dla chrześcijanina jednak istotniejsze od smutku jest głoszenie Ewangelii. Każdemu, zawsze i na każdy sposób.

Tomasz P. Terlikowski

Artykuł ukazał się w kwartalniku „FRONDA” nr 64/2012

Przypisy:

1 N. Postman, Zabawić się na śmierć. Dyskurs publiczny w epoce show-biznesu, tłum. L. Niedzielski, Warszawa 2002, s. 27.

2 „Owa rekonfiguracja komunikacji społecznej w następstwie upowszechnienia się wynalazku pisma zapew­niła nowy rodzaj przechowania treści, nieskończenie teraz bardziej skuteczny, powołała sztuczną pamięć, otwar­tą, nieograniczoną, która umożliwiła tworzenie i rozwijanie wiedzy; wprowadziła pojęcia i idee abstrakcyjne, ka­tegorie formalne, linearny porządek myślenia, świadomość przyczynowo-skutkową”. M. Hopfinger, Rekonfigura­cja komunikacji społecznej, Internetowe gatunki dziennikarskie, red. K. Wolny-Zmorzyński, W. Furman, Warszawa 2010, s. 13. Regis Debary uzupełnia zaś listę skutków pisma o kolejne: zmianę postrzegania czasu, a nawet po­wstanie demokracji. R. Debrais, Wprowadzenie do mediologii, tłum. A. Kapciak, Warszawa 2010, s. 49.

3 W.J. Ong, Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, tłum. J. Japola, Warszawa 2011, w. 131.

4 D.R. Olson, Papierowy świat. Pojęciowe i poznawcze implikacje pisania i czytania, tłum. M. Rakoczy, Warsza­wa 2010, s. 104.

5 G. Reale, Historia filozofii starożytnej, tłum. E.I. Zieliński OFMConv., Lublin 1996, t. II, s. 37-38

6 Por. T.A. Szlezák, O nowej interpretacji platońskich dialogów, tłum. P. Domański, Kęty 2005.

7 G. Sartori, Homo videns. Telewizja i postmyślenie, tłum. J. Uszyński, Warszawa 2007, s. 21.

8 „Nasze «poczucie dnia», ta wszechobecna powszedniość (...) jest kształtowana przez media. Pytanie brzmi: czy czas bez telewizji, radia, gazet, a teraz również bez Internetu, byłby inny. Czy biegłby zgodnie z innym ryt­mem? W opinii Scannella tak by właśnie było” – zauważa Matt Briggs. M. Briggs, Telewizja i jej odbiorcy w życiu codziennym, tłum. B. Radwan, Kraków 2012, s. 110.

9 Ch. Vanderdorpe, Od papirusu do hipertekstu. Esej o przemianach tekstu i lektury, tłum. A. Sawisz, Warsza­wa 2008, s. 148.

10 A. Keen, Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę, tłum. M. Bernatowicz, K. Topolska-Ghariani, Warszawa 2007, s. 54-57.

11 P. Levinson, Nowe nowe media, tłum. M. Zawadzka, Kraków 2010, s. 137.