Strategicznym celem Rosji od początku prezydentury Donalda Trumpa jest porozumienie z USA dotyczące najważniejszych problemów międzynarodowych, którymi zainteresowana jest Moskwa. W wariancie maksimum Kreml z chęcią wróciłby do okresu tzw. resetu z czasów Baracka Obamy. Jednak Władimir Putin przeżywa kolejne rozczarowania – a największym był rozwój sytuacji po szczycie w Helsinkach. To miał być przełom w relacjach z USA, tymczasem relacje te uległy jeszcze większemu pogorszeniu. Z jednej strony Putin straszy Amerykę różnymi typami „superbroni”, ale z drugiej z nadzieją patrzy na każdy sygnał z drugiej strony sugerujący możliwość ocieplenia stosunków. Kolejną odsłonę mamy w ostatnich dniach.

Szef amerykańskiej dyplomacji przyleciał do Soczi 14 maja. Najpierw rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem, potem doszło do spotkania z samym Władimirem Putinem. Okoliczności wizyty, szczególnie zachowanie rosyjskiego prezydenta, jak też wypowiedzi głównych uczestników rozmów po ich zakończeniu jasno wskazują, że to Moskwie dużo bardziej zależy na ociepleniu relacji z USA. Choć nawet w takiej sytuacji ze strony rosyjskiej pojawiły się pewne prowokacje. Podczas gdy Pompeo rozmawiał już z Ławrowem, Putin – w drodze do Soczi – zatrzymał się w Aktiubińsku w wojskowym ośrodku badawczo-naukowym. Wizytę relacjonowała państwowa telewizja, a wojskowi raportowali prezydentowi stan testów nad hipersonicznym pociskiem rakietowym – to jeden z typów nowej broni, którymi od dobrych kilku miesięcy Putin straszy Zachód. Później prezydent spóźnił się na spotkanie z Pompeo dwie godziny. Zarówno wizyta w Aktiubińsku, jak i zmuszenie gościa do czekania nie były przypadkiem. To element gry psychologicznej ze strony rosyjskiej.

Po rozmowach Ławrowa i Putina z Pompeo (po stronie rosyjskiej udział brał też szef wywiadu Siergiej Naryszkin) obie strony wydały dość różniące się od siebie komunikaty. Putin powiedział, że Moskwa chciałaby odnowienia relacji z Waszyngtonem. Nawiązał też do rozmowy telefonicznej z 3 maja z Trumpem, mówiąc, że odniósł wrażenie, że także prezydent USA nastawiony jest na „odnowienie kontaktów” z Rosją. Wydaje się, że wydarzeniem, które spowodowało, iż Moskwa liczy na zmianę polityki Waszyngtonu, stała się publikacja raportu Muellera. Wyraźnie nawiązał do tego Ławrow, m.in. mówiąc, że dwustronne kanały komunikacji w ostatnim czasie były zamrożone „z powodu fali bezpodstawnych oskarżeń” po adresem Rosji „o próby wpłynięcia na wynik wyborów w USA i nawet o istnienie niejakiej zmowy wysoko postawionych osób z obecnej administracji USA” z Moskwą. Putin powiedział zaś, że ustalenia specjalnego prokuratora potwierdziły „brak wszelkich śladów i wszelkiej zmowy pomiędzy Rosją i obecną administracją USA”. Strona rosyjska zdaje się liczyć na to, że teraz Trump pójdzie na współpracę z Kremlem, bo już nie musi się uwiarygodniać ostrą antyrosyjską polityką. Te nadzieje mogą być jednak złudne. Niedawno szefa FBI ostrzegał, że groźba rosyjskiej ingerencji w wybory amerykańskie wciąż jest duża. A i sam Pompeo w Soczi ostrzegł gospodarzy przed ingerencją w wybory w USA w 2020 roku.

W Soczi omawiano kwestie Wenezueli, Iranu, Syrii, Korei Północnej czy ograniczenia wyścigu zbrojeń. Ale sekretarz stanu powtórzył we wszystkich tych kwestiach stanowisko USA. Pompeo powtórzył na konferencji prasowej, że USA nie uznają aneksji Krymu, dokonanej przez Rosję w 2014 roku. Tak więc w żadnej z istotnych kwestii przełomu nie było. Nie widać nawet zbliżenia stanowisk w tych sprawach. Nie zmieni więc tego nawet spotkanie Trump-Putin podczas szczytu G20 w Osace w czerwcu. Jeśli w ogóle do niego dojdzie. Bo wbrew rosyjskim wcześniejszym sugestiom, że to Trumpowi na tym zależy, po rozmowach w Soczi wiceminister Siergiej Riabkow przyznał, że formalnie kwestii spotkania w Osace wciąż nie podniesiono. Zgodnie z najlepszymi tradycjami rosyjskiej dyplomacji Moskwa ciągle mówi o spotkaniu, twierdząc, że to Amerykanom na tym zależy i to oni powinni formalnie z tym wystąpić. W rzeczywistości to Putin występuje tu w roli petenta.

Warsaw Institute