Ksiądz Jan Macha, bo o nim jest ta opowieść, przyszedł na świat 14 stycznia 1914 roku. Urodził się w typowej, śląskiej, robotniczej rodzinie jako syn mistrza ślusarskiego, Pawła i Anny z domu Cofała. Jak w każdym śląskim domu tak i u Machów szczególną wagę przykładano do wykształcenia i szeroko rozumianej wiedzy, wychodząc z założenia, że tylko nauką i uczciwą pracą człowiek może coś w życiu osiągnąć, do czegoś dojść. Hanik – jak nazywali Jana rodzice i przyjaciele – ukończył gimnazjum klasyczne w Królewskiej Hucie – gdzie łaciny uczył go Alfons Zgrzebniok, śląski powstaniec, wicewojewoda, założyciel Związku Powstańców Śląskich – po czym wstąpił na Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jeszcze w szkole średniej grał w piłkę ręczną, był reprezentantem Śląska. Boże wezwanie przyszło, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, znienacka. W 1934 roku jego kroki skierowały się w stronę Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego, które ukończył i pięć lat później, 25 czerwca pamiętnego roku 1939 przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa Stanisława Adamskiego. Można powiedzieć, że rok ten był dla Jana Machy przełomowy, był jak pieczęć odciśnięta przez Boga na całym jego życiu. Pierwszą placówką, w której pełnić mu wypadło posługę kapłańską, była jego rodzinna parafia starochorzowska pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Po krótkim czasie decyzją biskupa został, przeniesiony do rudzkiej parafii św. Józefa.

 

Niestety, w dwa miesiące po dniu, w którym młody Hanik został wyświęcony, niemieckie wojska przekroczyły granicę Rzeczypospolitej i rozpoczęła się druga wojna światowa, najgorsza chyba ze wszystkich, jakie ludzie mieli okazję zobaczyć. Jan, już jako ksiądz Jan, nie pozostał obojętny na los Ojczyzny i ludzi, którzy pod niemieckim butem cierpieli prześladowania. Założył podziemną organizację „Konwalia”, która pomagała rodzinom powstańców śląskich, szczególnie poszukiwanym przez gestapo i hitlerowskie władze. Bywało tak, że na plebanii w Rudzie Śląskiej mieszkało kilkanaście rodzin polskich działaczy, ich adresy Niemcy zdobyli od konfidentów, którzy byli hańbą i poważnym problemem Górnego Śląska. Zaangażował się też w czynną walkę z najeźdźcą, był jednym z założycieli Polskiej Organizacji Zbrojnej podporządkowanej Związkowi Walki Zbrojnej a później Armii Krajowej. Wraz z innymi wydaje gazetkę „Świt", której tytuł wyraża nadzieję w rychłe zwycięstwo i pokonanie hitlerowskich Niemiec; prowadzi szeroko zakrojoną działalność społeczną, organizując także wywiad. Po raz pierwszy trafił na gestapo w Zielone Świątki 1941 roku, ale został wypuszczony, rzekomo z braku dowodów. Była to jednak tylko próba uśpienia czujności konspiratorów, którzy mieli zostać złapani na gorącym uczynku. Nastąpiło to kilka miesięcy później.

 

Jak już wspomniałem, problemem Śląska byli konfidenci donoszący władzom o każdym podejrzanym zachowaniu. W ten sposób do Auschwitz trafił brat Jana, Piotr, którego ktoś przyłapał, gdy deptał swastykę. Ten sam los spotkał wkrótce samego księdza. 5 listopada 1941 udał się wraz z dwoma ministrantami do Katowic by odebrać katechizmy pisane w języku polskim. Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy wsadził swoich podopiecznych do pociągu powrotnego. Czekał jeszcze na peronie, by się upewnić, że bezpiecznie ruszyli, kiedy podeszło do niego dwóch smutnych panów w szarych prochowcach. Nie wyrywał się, zachował spokój. Aresztowanie było wynikiem zdrady, jakiej dopuścił się jeden z jego współpracowników, a może tylko zawinił słaby charakter człowieka, który nie mógł znieść strachu? Tego już się raczej nie dowiemy. W tym miejscu napisać trzeba, że Piotr Macha, więzień Auschwitz, wyniszczony po tyfusie i cudem ocalały z selekcji do gazu, kiedy dowiedział się od nowo przybyłych o aresztowaniu brata chciał rzucić się na druty. Siłą został odciągnięty przez współwięźniów.

 

Ksiądz Jan był przetrzymywany najpierw w więzieniu w Mysłowicach, później został przeniesiony do Katowic. Bity, torturowany, nigdy nie wyrzekł się swojej wiary, nie złamał. Często sam nadstawiał plecy pod razy, by ulżyć któremuś ze słabszych współwięźniów. Sami kaci mówili, że jest albo wariatem, albo świętym. Jeden z jego towarzyszy niedoli, kleryk Joachim Guertler w grypsie przemyconym z więzienia tak opisał sytuację więźniów: „Każdy z nas otrzymuje 20 batów i musi leżeć we dnie i w nocy na gołych deskach. Dokucza głód i bicie. Bestialscy strażnicy znęcają się w sposób straszny. Na komendę «Na dół!» ksiądz Jan w jednym momencie musi być na podłodze i na powrót na komendę do łóżka. Komenda jest powtarzana kilka razy”. Z kawałka sznurka zrobił różaniec, do którego krzyż wykonał z drzazgi oderwanej od stołu. Modlił się na nim cały czas. Dziś ten różaniec jest jedną z najświętszych pamiątek po nim, przechowywanych przez rodzinę.

 

Wreszcie w lipcu 1942 roku ksiądz Jan Macha i wspomniany wcześniej Joachim Guertler stanęli przed sądem. Zarzut: Hochverrat – zdrada, działalność na szkodę Trzeciej Rzeszy. Obaj usłyszeli ten sam wyrok: śmierć. Na jego wykonanie musieli czekać do grudnia, kiedy to strażnicy w SS-mańskich mundurach zaprowadzili ich do pomieszczenia z gilotyną, osławioną katowicką Czerwoną Wdową, na której śmierć poniosły co najmniej 552 osoby, w tym 53 kobiety i 13 chłopców. W noc poprzedzającą egzekucję ksiądz Jan Macha pisze list do rodziny. Jest on najlepszym świadectwem jego żarliwej wiary, umiłowania Boga i Ojczyzny. 

 

Kochani Rodzice i Rodzeństwo! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest mój ostatni list. Za cztery godziny wyrok będzie wykonany. Kiedy więc ten list będziecie czytać, mnie nie będzie już między żyjącymi. Zostańcie z Bogiem! Przebaczcie mi wszystko! Idę do Wszechmogącego Sędziego, który mnie teraz osądzi. Mam nadzieję, że mnie przyjmie. Moim życzeniem było pracować dla niego, ale nie było mi to dane. Dziękuję za wszystko! Do widzenia tam w górze u Wszechmogącego. (...) Pozdrówcie wszystkich moich kolegów i znajomych. Niechaj w modlitwach swoich pamiętają o mnie (...) Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko, lecz uważam, że swój cel osiągnąłem. Nie rozpaczajcie! Wszystko będzie dobrze. Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita, a bez jednego człowieka świat się nie zawali (...) Pozostało mi bardzo mało czasu. Może jeszcze jakie trzy godziny a więc do widzenia! Pozostańcie z Bogiem. Módlcie się za waszego Hanika.”

 

/

 

Jak wynika z badań przeprowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej, ciało księdza Jana przewieziono do Oświęcimia, gdzie zostało spalone w jednym z krematoriów. Tak, jak przewidział, nie miał pogrzebu, nie ma grobu. Ma jednak swój cichy zakątek na starochorzowskim cmentarzu przy swojej rodzinnej parafii, który ufundowali koledzy z seminarium. Jeżeli będziecie kiedyś w Chorzowie, zajdźcie tam i zmówcie Ojcze Nasz za spokój duszy niezłomnego kapłana, Ślązaka i Polaka.

 

Alexander Degrejt