Rzecz się działa w grudniu 1972 roku. "Miałem wykonać zamach, zostawić na miejscu kartkę z informacją, że to jest odwet za zamordowanie robotników podczas rewolucji grudniowej, a potem porzucić broń w wybranym grobowcu na cmentarzu ewangelickim i opłotkami uciec na Koło" – relacjonuje Bronisław Komorowski. Broń od jakiegoś złodzieja kupił kolega, z kolei od realizacji zamierzenia uratowała ich matka jednego z kolegów. Komorowski nazywa ją „Aniołem Stróżem”. Jak relacjonuje polityk PO, matka kolegi znalazła rewolwer, wezwała telefonicznie męża, a ten młotkiem rozłupał broń na kawałki i utopił w gliniankach w parku Moczydło.

Co ciekawe, Bronisław Komorowski przyznaje, że już wtedy Antoni Macierewicz uznał go za nieodpowiedzialnego człowieka. "Pamiętam moje zdziwienie, gdy wcześniej, w reakcji na mój dumny meldunek o kupieniu pistoletu, Antoni, nasz Che Guevara, zerwał z nami kontakt" – wspomina Komorowski...

Jakby nie cenić konspiracyjnego zaangażowania 20-letniego Bronisława Komorowskiego - to zamiar zabicia pierwszego z brzegu, przypadkowego milicjanta, i to w Warszawie, jako odwet za zbrodnię milicjantów w Gdańsku - tylko w chorej głowie mógł się uroić. Toż przecież za niemieckiej okupacji AK przypadkowych granatowych policjantów nie zabijała, chyba, że w ramach indywidualnego wyroku za zdradę ojczyzny.

A jeszcze bardziej chora musi być głowa, w której uroił się pomysł, żeby się planem takiej zbrodni, w żartobliwym tonie, chwalić. Pod lampę lekarza kwalifikuje się ta głowa, a nie pod żyrandol.

Janusz Wojciechowski