Co rusz słyszę tu i ówdzie wypowiadane na głos deklaracje o tym, że trzeba się wypisać z Kościoła. Powód? Księża to zdziercy, łajdacy, oszuści itd., „magicznych obrzędów”, które odprawiają dziś nikt nie rozumie. Generalnie Kościół jest nie dzisiejszy. Za bardzo odstaje od tej wspaniałej nowoczesności, którą wielu wyjeżdżających na zachód naszych rodaków tak się „delektuje”. Jak w XXI wieku można jeszcze wierzyć w te pobożne przesądy? – pytają pseudoateiści. Ach ta ich wspaniała wiedza, napajanie się własnymi możliwościami. Jacy my jesteśmy wspaniali, nie wierzymy w Boga i jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Może w te brednie uwierzyłby ktoś, kto nie zetknął się z dramatem utraty ludzkiej wiary. Każdy jednak kto towarzyszył drugiemu człowiekowi w powrocie na drogę wiary, doskonale wie co taki człowiek przeżywa i jak czuje się osamotniony w tym świecie. Śmiem przypuszczać, że część pojawiających się w mediach pseudoateistów robi to jedynie z przekory, ponieważ cierpi na wrodzony bądź nabyty antyklerykalizm. Część z nich „bije pianę” dla osiągnięcia politycznego sukcesu. Chcą tak bardzo być oryginalni, że czasami od ich „wspaniałych pomysłów” chce się człowiekowi płakać z litości. Co chwilę podnoszą postulaty a to nakładania dodatkowego podatku na Kościół, a to zakazu noszenia stroju duchownego itd. Postulaty iście kuriozalne w swojej istocie. Każdy bowiem, kto od strony finansowej chciałby się zapoznać z podatkami, które płacą księża w Polsce ma taką możliwość w Urzędzie Skarbowym. Ale po co sprawdzać, lepiej „walić na oślep” takimi czy innymi bredniami w myśl zasady: kłamstwo powtarzane wielokrotnie w końcu stanie się dla wielu prawdą. W ten sposób często niestety wielu ludzi odchodzi od Kościoła. Pytam zatem: w kogo dotąd ci ludzie wierzyli? W księdza proboszcza, księdza wikariusza, swojego biskupa, prymasa czy nawet papieża? Oj słaba ta ich wiara skoro byle medialna nagonka, malutkie „pranko mózgu” na temat Kościoła czy przykre doświadczenie z duchownym są ich w stanie do niego skutecznie zniechęcić. Przez długi czas wydawało mi się, że katolicy wierzą przede wszystkim w Jezusa Chrystusa. I miałem rację: wydawało mi się. Skoro słyszę z ust, a jakże deklarujących się za katolików, że Kościół jest im do niczego niepotrzebny, to napawa mnie to przerażeniem. Przecież takie gadanie świadczy o kompletnym nieporozumieniu. Albo inaczej o tym, że ci ludzie ( a niestety przekonuję się ostatnio, że jest ich całkiem sporo) nigdy do Kościoła nie należeli, choć formalnie przez sakrament chrztu zostali do niego włączeni. I opowiadanie dookoła, że ja jestem katolikiem, bo się za niego uważam jest tak kuriozalne jak moje stwierdzenie, że jestem rowerem, bo się za niego uważam. To deklaracje bez pokrycia z rzeczywistością. Chyba, że ktoś żyje w świecie science fiction?

 

Wielu ludzi uważa się za samowystarczalnych. Zgrywa życiowych twardzieli, do momentu póki nie spotka ich coś złego np. choroba. A wtedy staropolskie porzekadło: „jak trwoga to do Boga”, znów staje się aktualne. Nagle rodzina przypomina sobie wtedy, że jest Kościół. Może zatem warto do niego zajrzeć, pomodlić się za chorego, poprosić o Msze w jego intencji itd. I zapewne wielu o takich sytuacjach słyszało, albo co gorsza było ich uczestnikami. I wtedy nagle Kościół znów staje się potrzebny. Traktowanie w ten sposób Kościoła jest odwzorowaniem relacji  konsument – producent, albo klient – supermarket. Tylko czy o to właściwie chodzi? Jeśli ktoś tak traktuje swoją wiarę i przynależność do Kościoła to jest to przypadek zwyczajnego nieporozumienia. Jeśli mężczyzna deklaruje swoją miłość kobiecie, to najnormalniej w świecie chce z nią dzielić jak najwięcej czasu. Analogicznie jeśli ktoś twierdzi, że jest katolikiem, kocha Pana Boga, to powinien chcieć  jak najwięcej czasu spędzać z Nim w Kościele na modlitwie. Na modlitwie, a więc osobowej relacji ze swoim Stwórcą. Skoro ktoś mówi jedno, a robi drugie to zwyczajnie kłamie i oszukuje tylko siebie.

 

Wiele sytuacji życia codziennego, ludzkich dramatów jest jasnym dowodem na to jak Kościół dziś jest bardzo potrzebny ludziom. Tym biednym, poranionym, oszukanym, zniechęconym, odrzuconym, zmęczonym życiem. Tylko w Kościele ci ludzie uczą się jak żyć, żeby odnaleźć prawdziwe szczęście. Gdzie bowiem znajdą prawdziwą „oazę spokoju”? W kompleksach SPA, zakupach, zagranicznych wycieczkach, saunach, solariach, siłowniach, klubach fitness? To wszystko oczywiście jest dla ludzi, ale to prawdziwego szczęścia nie daje. Tylko Kościół jako Mistyczne Ciało Chrystusa, gdzie możemy doświadczyć realnie Boga jest nam w stanie to szczęście zagwarantować. Nic innego! I choć to stwierdzenie może się niektórym nie podobać, to takie są fakty. Każdy kto odważnie i odpowiedzialnie wejdzie na drogę wiary, którą proponuje mu Kościół na pewno się nie zawiedzie. Nie warto też zawracać sobie głowy medialnymi nagonkami, tylko odważnie zaufać Jezusowi. Także pomimo grzechów „ludzi Kościoła” nie warto rezygnować z samego uczestnictwa w jego życiu. To tak jakby przez błąd jednego lekarza zrezygnować z całej opieki medycznej do końca życia. Oprócz kapłanów, którzy „upadli i często nie chcą się podnieść” jest też wielu wspaniałych i świętych, którzy codziennie pomagają ludziom odnaleźć drogę do żywego Boga. O nich jednak w mediach nie usłyszycie, bo to się nie sprzeda.

 

Pytam zatem: gdzie ci wszyscy ludzie znaleźliby schronienie i wsparcie, gdyby zlikwidować Kościół? Myślę, że zostaliby pozostawieni samym sobie na „pastwę losu”.  Zresztą jestem przekonany, że Kościoła nigdy nie zabraknie, bowiem dostał on gwarancję najwyższej jakości od samego Jezusa: „… bramy piekielne go nie przemogą!”

 

Przemysław Pastucha