Fronda.pl: Do kin wszedł właśnie film „Pokłosie” opowiadający o tym, jak Polacy mordowali Żydów. Pan za to opisywał dotąd zbrodnie komunistyczne popełniane na żołnierzach AK, WIN, uczestnikach II konspiracji niepodległościowej. Wielu z komunistycznych katów było właśnie Żydami. Jak Pan odbiera promocję zupełnie innego obrazu wojennej i powojennej rzeczywistości promowanej przez reżysera Pasikowskiego przy wsparciu finansowym ze strony państwa, bowiem „Pokłosie” jest filmem dotowanym?


Tadeusz M. Płużański (historyk, szef działu Opinie "Super Expressu"): Nie ulega wątpliwości, że „Pokłosie” to paszkwil na Polskę i Polaków. Nie przekonują mnie głosy jego twórców, że pokazanie polskich antysemitów – tym bardziej w wersji thrillerowych zombie - ma być dla nas katharsis. Bo żadne oczyszczenie nie dokonuje się na bazie kłamstwa. Teraz faktografia. Zgoda, że film fabularny nie musi drobiazgowo oddawać rzeczywistości, to zawsze licentia poetica. Ale „Pokłosie” zakłamuje i manipuluje na wielką skalę. Film nie pokazuje całego kontekstu wydarzeń w Jedwabnem i innych miejscowościach Podlasia w lipcu 1941 roku, czyli niemieckiej okupacji, udowodnionej inspiracji Niemców z Einzatzgruppen czy wcześniejszej kolaboracji ludności żydowskiej z Sowietami przeciwko Polakom. Czy taki obraz może być pełny i prawdziwy? A odnośnie filmowych zombie, czyli mieszkańców Jedwabnego, proszę zwrócić uwagę, że byli skazywani po wojnie przez stalinowski system bezprawia. Czy ich zeznania przed krzywoprzysiężnym sądem, również te przyznające się do mordowania Żydów, można uznać za wiarygodne? Przypomnę również, że w swoich kultowych „Psach” reżyser Pasikowski bohaterami uczynił ubeków, pokazał ich problemy, rozterki. Przecież to relatywizowanie zbrodni.




Pana pierwsza książka, „Bestie”, okazała się bestsellerem. Pisze Pan o komunistycznych oprawcach i ich ofiarach. Pana ojciec był żołnierzem AK i bliskim współpracownikiem rotmistrza Pileckiego. Poznał więzienia niemieckie i sowieckie od środka. Stąd u Pana kontynuacja tej tematyki?


Nie ulega wątpliwości, że bez Ojca i jego przeżyć „Bestie” by nie powstały. To nie tylko ciągłość pokoleniowa, pewien imperatyw patriotycznego podejścia do Polski. Ojciec sprawił, że po prostu nie miałem wyjścia. Ponieważ sam nie chciał zbyt wiele opowiadać o stalinowskim piekle, musiałem zrobić to za niego. I tak zacząłem badać życiorysy jego oprawców – śledczych, klawiszy, sędziów, prokuratorów i adwokatów. Potem oprawców ze spraw innych niepodległościowców. Zajęło mi to kilkanaście lat. Wracając jeszcze do „Psów”, Płużański tym różni się od Pasikowskiego, że nie przedstawia skomplikowanych losów morderców, nie wnika w ich psychikę, nie analizuje dylematów. Kat jest katem, sam odebrał sobie prawo, aby traktować go jak człowieka. W „Bestiach” jest jasny podział na dobro i zło, bohaterstwo i zaprzaństwo. Wszystko to, co najcenniejsze – wartości Bóg, Honor, Ojczyzna uosabiają żołnierze wyklęci, polscy działacze niepodległościowi, wszyscy ci, którzy podjęli nierówną, w sumie beznadziejną walkę z drugim, sowieckim okupantem. Po drugiej stronie mamy świat antywartości – ludzi słabych, koniunkturalistów, karierowiczów, w końcu zwykłych przestępców. Szczególnie zapadły mi w pamięć takie słowa Ojca: „Słabość moralna i polityczna tych ludzi czyniła z nich po prostu szmaty, którymi można było wytrzeć każdą podłogę, nawet najbrudniejszą. Słabość jest najstraszniejszą cechą charakteru. Ludzie słabi są zdolni do każdej zbrodni”.




Jak zakończyła się historia katów rotmistrza Pileckiego i oprawców Pana Ojca?


Oprawcy Ojca i Pileckiego to te same zbiry, te same bestie. W ramach jednej sprawy o „szpiegostwo” i „próby zamachów na czołowe osobistości Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego” przesłuchiwali ich ci sami ubeccy dranie, na czele z ober-zbrodniarzem Józefem Goldbergiem-Różańskim. Akt oskarżenia przygotował – przy współpracy z naczelnymi prokuratorami wojskowymi – Zarakowskim i Podlaskim – mjr Czesław Łapiński. Wyrok wydał krzywoprzysiężny, podległy bezpiece sąd z Janem Hryckowianem i Józefem Badeckim. W sprawę zaangażowanych było jeszcze wielu sędziów i prokuratorów, którzy wydawali nakazy aresztowania, przedłużali śledztwo, zarządzili wykonanie wyroku śmierci na Pileckim. Bezpośredni nadzór nad sprawą sprawował Bierut i szefostwo MBP – Radkiewicz i Romkowski. A jak się zakończyła historia tych bandytów? Żaden dziś już nie żyje. Sędziowie i prokuratorzy odchodzili w chwale zasłużonych radców prawnych i adwokatów. Ostatni krwawi śledczy z Mokotowa zmarli przed momentem - dwa lata temu Marian Krawczyński, a w październiku tego roku Eugeniusz Chimczak. Obaj nie ukarani, z wysokimi resortowymi emeryturami. Z ciekawostek – ppłk Czesław Łapiński, prokurator żądający kary śmierci dla rotmistrza Pileckiego, nie doczekał wyroku, umierając kilka lat temu w szpitalu przy ulicy imienia... Pileckiego.



Jednak od 1989 r. toczą się ciągle różne procesy. Jaki był według Pana rozmiar zbrodni komunistycznych i w jakim procencie zostały one osądzone?


Komunistycznych zbrodni było w Polsce multum, bo sowiecki komunizm – tak jak niemiecki nazizm – był systemem zbrodniczym, o czym w skażonej lewactwem Polsce, Europie, a teraz nawet USA nie chce się pamiętać. A w okupowanej Polsce komuniści mieli dużo czasu. Prawie 50 lat, nie licząc okupacji Kresów od 17 września 1939 r. Nie podejmuję się jednak oszacowania skali morderstw. Prócz kilku tysięcy wyroków „sądów” na przeciwników politycznych osadzonych w aresztach śledczych, skazanych w majestacie stalinowskiego bezprawia, było masę skrytobójczych mordów, szczególnie zaraz po „wyzwoleniu”. Nadal niewiele wiemy np. o zamordowanych w katowniach NKWD i UB na warszawskiej Pradze, by wymienić tylko owiane wyjątkowo złą sławą więzienie Toledo przy ul. Namysłowskiej. Dopiero od niedawna mamy więcej informacji o wielkiej akcji Sowietów przeciw Polakom, czyli Obławie Augustowskiej w lipcu 1945 r. We wrześniu 1946 r. żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych ze słynnego oddziału Henryka Flamego ps. Bartek – największego powojennego ugrupowania niepodległościowego na Śląsku Cieszyńskim podstępem zwabiono z Podbeskidzia na Opolszczyznę. IPN, mimo intensywnych poszukiwań, do dziś nie odnalazł ich ciał. Takie przykłady można mnożyć.


A osądzenie? Nastąpiło w stopniu minimalnym, wręcz groteskowym. Rozliczony – przede wszystkim symbolicznie - został jedynie promil komunistycznych zbrodni. Skazano płotki, nielicznych brutalnych „oficerów” śledczych UB, czy Informacji Wojskowej, ale już żadnego sędziego, czy prokuratora, a przede wszystkim żadnego mocodawcy. Czy jakąkolwiek karę poniósł Berman, Czaplicki, Światło, i ich spadkobiercy: Milewski, Kiszczak, Jaruzelski? Nie.




Pana książka „Bestie”, czy artykuły w prasie prawicowej są zazwyczaj pewnego rodzaju studium indywidualnych przypadków. Który z nich był dla Pana najbardziej emocjonujący, przejmujący czy też szokujący?


Opowiem jedną taką historię. Kiedyś, na początku lat 90. odwiedziłem Barbarę Wierzbicką. Gdy wszedłem do jej mieszkania na warszawskiej Pradze, była blada jak ściana. Powiedziała mi, że wie, dlaczego przyszedłem, bo zaczęły do niej dochodzić informacje o jej ojczymie. Że był krwawym stalinowskim sędzią. Wcześniej wiedziała, że Jan Hryckowian za działalność w czasie wojny w ZWZ-AK został odznaczony Krzyżem Walecznych i Srebrnym Krzyżem Zasługi. Pamiętała również, jak za Niemca siedziała na kolanach u "wujka Walentego" – słynnego gen. Augusta Emila Fieldorfa. A teraz usłyszała, że w jednym z pokazowych procesów stalinizmu, prócz Witolda Pileckiego i Tadeusza Płużańskiego, jej ojczym skazał adiutanta generała "Nila" - Ryszarda Jamontt-Krzywickiego. Samych wyroków śmierci na polskich patriotów Jan Hryckowian ma na swoim koncie co najmniej 16. W marcu 1947 r. ten przedwojenny prawnik i były AK-owiec objął jedno z kluczowych stanowisk w stalinowskim systemie bezprawia - został szefem Wojskowego Sądu Rejonowego nr 1 w Warszawie. Te wszystkie informacje załamały panią Barbarę. Rozmowa była dla niej i dla mnie bardzo trudna. Tym bardziej trudna, że ojciec pani Barbary - Władysław Wierzbicki, przedwojenny porucznik żandarmerii wojskowej, który całą wojnę spędził w oflagu Woldenberg, wstąpił potem do II Korpus Andersa. Do Polski nie mógł wrócić, bo czekała tu na niego bezpieka. Pani Barbara po raz pierwszy odwiedziła ojca dopiero w 1957 r. Rozmowa była trudna także z tego powodu, że matka - Stanisława Hryckowian (po pierwszym mężu Wierzbicka) przez trzy lata niemieckiej okupacji - jako "Chinka" i "Tamara" - narażała życie u boku gen. Fieldorfa. Przez jej ręce przechodziły ważne dokumenty niepodległościowej konspiracji, np. statut i instrukcja dla organizacji "NIE" ("Niepodległość"), którą generał tworzył od połowy 1943 r. przygotowując AK-owców na wejście do Polski Sowietów. Za zasługi dla Państwa Podziemnego została odznaczona Krzyżem Virtuti Militari. Dopiero niedawno okazało się, że Stanisława Wierzbicka już przed wojną pracowała dla sowieckiego wywiadu! Ale na kolejne spotkanie z Barbarą Wierzbicką – jeśli dziś żyje – już się nie zdecydowałem. Ona i tak była wyjątkiem, bo przyjmowała trudną prawdę. Większość rodzin zbrodniarzy, z którymi rozmawiałem, uważała, że działali w lepszej sprawie. A sami mordercy kłamali w żywe oczy, jak np. wspomniany prokurator Czesław Łapiński, oskarżyciel grupy Pileckiego. Szokujące jest to, że żaden nie przeprosił ofiar i ich rodzin. Szokujące jest również to, że potomkowie bestii mają się w dzisiejszej Polsce świetnie.




Niedługo ukazać się ma druga książka Pana autorstwa. Może Pan nam powiedzieć coś więcej na ten temat?


Podstawą jest zbiór reportaży historycznych, publikowanych przez ostatnie dwa lata w tygodniku „Nasza Polska”. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale mogę zapewnić, że książka będzie pełna takich ciekawych, na ogół wstrząsających i tragicznych historii.




W Pana dotychczasowych publikacjach pojawiało się dużo nazwisk, życiorysów, opisów najczarniejszych dokonań ludzi poprzedniego systemu. To często wciąż wpływowe osoby. Nie ma Pan obaw przy publikacji kolejnej książki o oprawcach rodem z PRL?


Seryjny samobójca? Nie, nie boję się. Mimo prób zastraszania, telefonów z pogróżkami. Chociaż ich wpływy – wpływy bestii, dzięki okrągłostołowej grubej kresce „pierwszego niekomunistycznego premiera” Mazowieckiego i związanego z nim salonu – sięgają naprawdę daleko. Ale przedstawianie prawdy o tamtych mrocznych czasach, czasach ciemnej nocy stalinowskiej, to mój obowiązek. Uważam, że jeśli tych typków nie można w III RP skazać, to trzeba ich przynajmniej opisać.



Dziękuję za rozmowę.


Rozmawiał Robert Wit Wyrostkiewicz