Jakiś czas temu przez przypadek natrafiłam na typową amerykańską komedię, której tytułu nawet nie pamiętam, a której fabuła była bardzo prosta: bohaterka z zaskoczeniem dolicza się, że w swoim krótkim życiu zdążyła już mieć dwudziestu partnerów seksualnych, więc na suto zakrapianym alkoholem przyjęciu uroczyście obiecuje, że dla dobra jej waginy jeden z tych dwudziestu mężczyzn zostanie jej mężem. Nie wiem, jak się film skończył (podejrzewam, że jednak 21. kochankiem w łóżku). Prymitywna amerykańska komedia zainspirowała mnie jednak do tego, aby zbadać, czym przez popkulturę są dziś karmione młode kobiety.

 

Po przejrzeniu kilku kolorowych czasopism, przeczytaniu nachalnie reklamowanych nowości książkowych (ba, bestsellerów!) i zerknięciu okiem na duży ekran można odnieść wrażenie, że przeciętna kobieta w wieku, powiedzmy 20-35 lat myśli właściwie tylko o jednym: penisie. Jestem przewrażliwiona? No to sprawdźmy.

 

Cosmopolitan, czyli lubrykany, pejcze i szczoteczka do zębów


Najnowszy numer „Cosmopolitan” już z okładki krzyczy: „52 seks-triki dla odważnych, ambitnych, niegrzecznych”. Zaglądam do środka i zastanawiam się, czy ktoś, ktokolwiek, normalny kiedykolwiek wpadłby na podsuwane przez magazyn pomysły. Dla przykładu skromna garstka, aby nie urazić wrażliwości niektórych czytelników. „Połóż się na brzuchu na kanapie i powiedz: Panie profesorze, byłam niegrzeczna, zasłużyłam na lanie”, „Wręcz mu elektryczną szczoteczkę do zębów, by pieścił cię nią między palcami stóp w czasie gry wstępnej”, „Poproś, by gładził twoje sutki i clitoris silikonowym pędzelkiem do smarowania tłuszczem patelni”, „Włóż do zamrażalnika garść (umytych!) monet – na godzinę. Poproś, by facet posmarował twój wzgórek Wenus rozgrzewającym lubrykantem, a potem położył na nim zamrożone pieniądze. Kombinacja doznań... bezcenna”, „Zapnij sobie jeden z jego pasków w talii i pozwól, by facet trzymał cię za niego w czasie seksu, jak na smyczy”, „Niech przed seksem taśmą malarską przyklei ci nadgarstki do ściany”, „Kup zdalnie sterowany wibrator i wsuń go sobie w bieliznę przed kolacją, a potem podaj kochankowi pilota”.

 

Przekładam stronę z „seks-trikami” i z następnej dowiaduję się, co zrobić, żeby „on cię pragnął cały dzień”. Co takiego? Przed wyjściem do pracy „uszczypnij mocno jego pośladek i powiedz mu, że może liczyć na znacznie więcej uwagi, gdy znów się spotkacie”. Cosmopolitan radzi jeszcze, żeby wsunąć facetowi do kieszeni albo spodni seksowną wiadomość, na przykład, że „nie możesz się doczekać, aż zedrzesz z niego ubranie”. Około 15:00 „wyślij mu mailem cytat z erotycznej książki czy bloga albo zdjęcie seksownej bielizny z pytaniem: Chciałbyś to ze mnie zdjąć?”. And so on.

 

Kolejna strona to „seks bonus”, a w nim dialogi kobiety z... penisem. „Podobno niektórzy mężczyźni nie myślą głową, ale... no właśnie, innym organem. No to sprawdziliśmy, co to są za myśli”. Tu następują odpowiedzi penisa na 15. najczęściej zadawanych przez kobiety pytań, typu „Czujesz się inaczej w różnych waginach?”, „Lubisz pozycję na pieska?”, „Jak to jest w prezerwatywie?”, na które nota bene pada odpowiedź: „Ciepło. A poza tym... żaden mądry penis nie zrezygnuje z gumki, chyba że jest w stałej relacji (i zrobił badania na choroby przenoszone drogą płciową). Nie chcemy się niczym zarazić ani nic przekazać partnerce. I większość facetów się z nami zgadza”.

 

Na pozostałych stronach, na których „akurat” nie ma nic o seksie, młoda kobieta może znaleźć szereg porad, jak wyglądać… seksownie. Propozycje strojów, makijażów, fryzur, diet, wszystkiego, co sprawi, że ciało będzie wyglądało na młodsze niż jest w rzeczywistości, a w konsekwencji bardziej pociągające. Tyle Cosmopolitan, po którym właściwie trudno byłoby spodziewać się czegoś innego. Weźmy inną, nieco poważniejszą „babską” gazetę. 

 

Seks w małym mieście

 

Najnowsze, wrześniowe „Wysokie Obcasy Extra” nie epatują wprawdzie opisami jak scenariusz taniego, domowego porno (co jak co, ale to nie ten poziom), ale bez seksu obejść się nie może. W „Wysokich Obcasach” znajdziemy nawet kilka ciekawych artykułów (vide: wywiad z Renatą Przemyk czy z wybitnym fotografem Ryszardem Horovitzem). Poza kolejną porcją porad, jak sprawić, by wyglądać jeszcze piękniej – ach, ta kobieca próżność (i piszę to oczywiście z życzliwym mrugnięciem oka), „Wysokie Obcasy Extra” drukują smutny do szpiku kości reportaż „Seks w małym mieście”, którego starzejąca się bohaterka, singielka, księgowa z – jak sam tytuł wskazuje – niewielkiej miejscowości narzeka nieco na brak seksu. „Z atutów mogę wymienić jeszcze świetne cycki. Skoro powinnam się zintegrować z otoczeniem, wychodzi na to, że powinnam je wyeksponować” – pisze Iwona z Leonowa, która dzieli się z czytelnikami pisma swoimi miłosnymi perypetiami. A właściwie, ich wielkim brakiem, bo w niewielkiej mieścinie wykształconej i ambitnej kobiecie trudno jest znaleźć adoratora (wszyscy faceci piją, a ci co nie piją, już dawno z Leonowa wyjechali, zostały same „ochłapy”). Czasem jednak coś się trafi. „Miła oku muskulatura przypomina mi, kim tak naprawdę jestem: tylko kobietą, rządzi mną biologia – wyznaje szczerze Iwona, przez którą tak naprawdę przemawia wielka samotność. „Na moim singielstwie nie ucierpiał nikt – poza mną. Mimo wszystko to chyba o jedną osobę za dużo” – konstatuje bohaterka reportażu.

 

W „Wysokich Obcasach” moją uwagę zwrócił jeszcze felieton Zbigniewa Mikołejko, który wprawdzie o seksie nie pisze, ale za to idzie na wojnę z wózkowymi. A któż to są te „wózkowe”? „Wojowniczy, dziki segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie nie godzącego się na żadne ograniczenia” – definiuje prof. Mikołejko. Jak się zachowują wózkowe? Filozof religii wskazuje na „durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu”. Dzieci – zdaniem profesora – są im potrzebne jedynie do tego, aby coś znaczyć: „być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszania społecznych reguł”. Aż strach się bać zostać matką. Ale może właśnie o to prof. Mikołejko i „Wysokim Obcasom” chodziło…

 

Pięćdziesiąt twarzy zboczeńca Greya


Niemal w każdej przejrzanej przeze mnie „babskiej” gazecie znalazłam mniejsze lub większe reklamy bijącej rekordy popularności w Stanach Zjednoczonych (a i już nachalnie promowanych w Polsce) erotycznych powieści dla kobiet Charlotte Roche „Modlitwy waginy” oraz E.L. James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Nie inaczej jest w „Elle”, która zapowiada gorące lato w polskiej literaturze. O drugiej z książek pisałam już na portalu Fronda.pl. To powieść, która niby dała początek nowemu gatunkowi – mommy porn, czyli porno dla mamusiek, które „panie mogą bezkarnie czytać na placu zabaw”. Przypomnę tylko kilka cytatów z tego, eckhm, bestsellera: „Zamyka moje dłonie nad głową w uścisku tak mocnym jak imadło i przyszpila ustami do ściany. Drugą ręką łapie za włosy i szarpie mocno, unosząc twarz. Niezobowiązującą zahaczam językiem o jego język i wkrótce oba łączą się w wolnym, erotycznym tańcu. Na brzuchu czuję jego wzwód”; „Nagle siada, zrywa ze mnie majtki i rzuca je na podłogę. Kiedy ściąga bokserki, jego erekcja gwałtownie wymyka się na wolność. Boże święty! Pada na klęczki i nawleka prezerwatywę, co zabiera mu trochę czasu, ze względu na pokaźne rozmiary”; „Zaczyna chodzić wokół mnie, wodząc końcem pejcza po talii. Przy drugim okrążeniu niespodziewanie bierze zamach za moimi plecami i smaga od spodu prosto w łono. Dreszcz przeszywa mi ciało i jest to najsłodsze, najdziwniejsze, najbardziej rozkoszne uczucie, jakiego zaznałam. Pod wpływem słodkiego, kłującego ukąszenia dostaję konwulsji. Sutki twardnieją, przeciągam się i jęczę głośno, wyginając przeguby w skórzanych paskach”.

 

Organizacje zajmujące się pomocą kobietom, które padły ofiarami przemocy ostrzegają przed tą niebezpieczną publikacją. Zdaniem dyrektor Wearside Women In Need, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to „dla skłonnego do przemocy osobnika instrukcja obsługi, jak seksualnie torturować młode i wrażliwe kobiety”- Czekałam, aż jakaś ikona feminizmu zniszczy ten mizoginiczny chłam, ale nikt tego nie zrobił – powiedziała w rozmowie z „The Guardian” Clare Phillipson, dyrektor WWIN. - Będziemy mieli całe pokolenie młodych kobiet słyszących od innych kobiet: co za wspaniała książka. Trzynasto-, czternastolatki będą po nią sięgać i myśleć, że to jest w porządku. Pytamy, czy ludzie nie mogliby przeczytać tego raz jeszcze i pomyśleć: O czym to naprawdę jest? - apeluje. Jednak zafascynowanie książką E.L. James nieustannie wzrasta. Do tego stopnia, że właściciel jednego z angielskich hoteli zastąpił leżącą przy łóżkach gości Biblię Gedeona właśnie na sadomasochostyczny bestseller ostatnich miesięcy...

 

Modlitwy waginy...

 

Po kolejny „hit” sięgałam z niemałym zniesmaczeniem – już sam tytuł „Modlitwy waginy” i wydawnictwo Czarna Owca (to samo, które wydaje aborcyjne książeczki Kazimierzy Szczuki czy „Wielką księgę cipek”) zapowiadało ostrą jazdę bez trzymanki. I tak też było, tylko jeszcze bardziej obrzydliwie i odrażająco, niż można się było w najśmielszych oczekiwaniach spodziewać. Roche, autorka innej skandalizującej powieści „Wilgotne miejsca”, w której skupiała się tylko i wyłącznie na zakamarkach i wydzielinach swojego ciała, rozpoczyna swoją opowieść od niemal dwudziestostronicowego pieprznego opisu seksu Elizabeth i jej męża. A właściwe drugiego męża, z którym wychowuje córkę z poprzedniego związku, a który zostawił dla niej żonę i dopiero co urodzone dziecko. I na tym właściwie zakończyłaby się skandaliczność tej książki, gdybym nie przebiła się z wielkim bólem przez ponad dwustustronicowy zapis bzdur, jakimi bohaterka dzieli się ze swoją - a jakże! – psychoterapeutką, panią Drescher. Elizabeth opowiada o toksycznej relacji ze swoją przyjaciółką, obsesji na punkcie śmierci (jej trzej bracia – nota bene – każdy miał innego ojca) zginęli w wypadku samochodowym, mieszkaniu w sąsiedztwie swojego eks, aby córka mogła się z nim częściej widywać i obsesyjnie przygotowywanym testamencie, w którym bohaterka życzy sobie, by po jej śmierci obecny mąż zamieszkał z poprzednim i szczęśliwie wychowali jej córkę. Oraz oczywiście o seksie. Seksie perwersyjnym, hardocorowym w pełnym tego słowa znaczeniu. Seksie w burdelu z prostytutką i mężem, na który decyduje się tylko po to, aby przełamać seksualne tabu, w które Elizabeth wpędziła matka oraz zatrzymać przy sobie na wieki męża. Może zatem oddajmy na chwilę głos samej Roche: „Jeśli idzie się do burdelu z własną żoną, to nie trzeba się już niczego bać. No, może poza rzeżączką”; „Całkowicie się rozluźniam, rozkładam ramiona na prawo i lewo, patrzę w sufit, a międzyczasie robi mi się wszystko jedno, gdzie też mój mąż wpełza jej (prostytutce – przyp. MB) do środka. Nie mogę się w duchu powstrzymać od śmiechu, jacy jesteśmy zajebiści, jaka jestem zajebista, jak ja się wcześniej bałam i że udało mi się uciszyć Alice i matkę. Jestem już tylko łechtaczką i chcicą, nic już nie jest żenujące, nic nie jest już pod kontrolą, Elizabeth, go with the flow”; „Jestem po tym (seksie w burdelu – przyp. MB) jak w amoku, bo myślę, że jestem najbardziej zajebista ze wszystkich. Czego to ja nie dokonałam, i to będąc kobietą heteroseksualną, no sama jestem pod wrażeniem”.

 

Roche ustami swojej bohaterki przekonuje, że tak „zajebiście” jest móc pójść ze swoim mężem do burdelu, i że to wyznacznik jej wspaniałości, ale tak naprawdę przemawia za nią potężny strach przed tym, aby nie utracić żądającego coraz to nowszych perwersji partnera. Żenujące jest to, że książką tak bardzo zachwycają się same kobiety, podczas gdy jednocześnie feministki (podobnie jak w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Greya”) milczą. A przecież te, pożal się Boże bestsellery, forsują skrajnie szowinistyczny, antykobiecy przekaz, w myśl którego kobieta, aby utrzymać przy sobie faceta jest w stanie zgodzić się na wszystko. Nawet jeśli nie tylko nie jest to dla niej przyjemne, ale zwyczajnie sprawia jej ból! Oddajmy głos Elizabeth: „Przy siadaniu czuję dziurę w pupie. Coś tam ucierpiało dziś rano, podczas seksu z Lumi i Georgiem. Z pewnością był to Georg, Lumi jest nadto ostrożna, żeby cokolwiek uszkodzić. Stosunek analny był zawsze wielką sprawą dla wszystkich moich chłopaków, ale nigdy tak wielką jak dla Georga. Wszyscy byli katolikami. Sądzę, że to się wiążę ze sobą. Kiedyś robiłam to od czasu, do czasu, w dowód miłości dla chłopaka. Dzisiaj chcę to robić często i dobrze, kocham go przecież o wiele bardziej niż kogokolwiek innego. Na początku bardzo ostrożnie poruszył ten temat. Poprosił mnie, żebyśmy spróbowali. Mężczyzna musi błagać kobietę, bo to może być naprawdę bardzo męczące i bolesne. Ale trzeba przetrzymać w imię miłości. Cholernej miłości”. To chyba jedna z najbardziej upokarzających dla kobiet refleksji Roche, jakie znalazłam w „Modlitwach waginy”. Przetrzymywać ból w imię miłości?! A czy pani Roche nigdy nie przyszło do głowy, że w imię tej samej miłości facetowi w ogóle nie powinno przez myśl przejść zmuszanie kobiety do czegoś, co sprawi jej ból, tylko i wyłącznie dla swojej własnej przyjemności?!

 

... czyli z mężem w burdelu 


Ale Roch dalej lansuje obraz kobiety, która właściwie nie znaczy nic, ponad zbiór otworów, w które jej partner może włożyć penisa: „Nigdy nawet nie mogę spytać męża, czy coś się nie uszkodziło przy mojej dziurze w pupie, po stosunku analnym, bo zawsze mówi, żeby poza nagłymi przypadkami nie kłopotać go ranami i chorobą. Pani Drescher też mówi, że powinnam zostawić go w spokoju i nie narzucać mu mojego pojmowania związku, gdzie się ciągle wyciska sobie pryszcze, dokonuje oględzin robaków w stolcu czy wpatruje w rany analne. Nawet jeśli wzajemnie się je sobie zadało, jak mój mąż mnie”. Bohaterka, co gorsza, wcale nie widzi w tej sytuacji niczego chorego…

 

Podobnie, jak w tym, że pozwala swojemu mężowi na wizyty w burdelu, a nawet sama mu towarzyszy. Albo w tym, że zgodziła się na aborcję tylko dlatego, że on tego żądał. Elizabeth zresztą nie wydaje się tym specjalnie przejęta: „Aborcja jest przede wszystkim krótka i bezbolesna, dziecko zabiera pół wieczności”; „Bardzo miło wspominam klinikę aborcyjną, takich delikatnych i uważnych pielęgniarek nigdy już potem nie spotkałam. Człowiek czuł się tam jak w puchu, i to do tego stopnia, że myślałam, że chętnie częściej bym tu bywała. Czułam się jak po pigułce szczęścia”; „Po aborcji produktu naszej miłości lekarz do aborcji, który był bardzo dobry i miły, powiedział nam, że z powodu zagrożenia infekcją nie wolno nam na razie uprawiać seksu waginalnego. Aha, pomyśleliśmy oboje i spojrzeliśmy na siebie, czyli tylko waginalnego! Ponieważ był mi tak wdzięczny, że zrobiłam aborcję, znaczy mój mąż teraz, nie lekarz, byliśmy sobie tak bliscy, że natychmiast chcieliśmy się ze sobą przespać. Mieliśmy najlepszy stosunek analny, nie, właściwie to w ogóle najlepszy seks wszech czasów w naszym życiu, na grobie naszego nienarodzonego dziecka. Zaraz jak tylko weszliśmy do domu”; „To wszystko leży u podłoża naszego związku. Niewiarygodne, że jeszcze w ogóle możemy uprawiać ze sobą seks. Że jeszcze jesteśmy razem. Czego to staruszkowie nie przetrzymają. Super!”.

 

Jedyne, czego Elizabeth chce w zamian za to całe – jak dla mnie, bo dla niej pewnie nie – poniżanie, jest to, by jej mąż pozwolił jej przespać się z innym mężczyzną. Ale nie z takim z burdelu, bo ci kojarzą się bohaterce z ciotami, ale z kimś z ich znajomych. Elizabeth wyznaje zresztą, że wiele razy zakochuje się w innych mężczyznach i frywolnie fantazjuje o seksie z nimi. „Aż do tej pory zakochanie zawsze mijało. Ale za nic nie ręczę. Wydaje mi się, jakbym tkwiła w środku jakiegoś kiepskiego eksperymentu z chcicą. Chcę z nim (mężem – przyp. MB) zostać. Dobrze nam razem, mamy patchworkową rodzinę, która nie zniesie dalszych wstrząsów. Ale musi być wolno czasem uprawiać seks z kimś innym. W głowie cały czas zdradzam. Fantazjuję o seksie z niemal wszystkimi przyjaciółmi, jakich mamy. Tak, chciałabym w pełni kontrolowanego seksu, w międzyczasie już mi prawie wszystko jedno z kim, tylko żeby ta osoba nie rozbiła mojej rodziny”. Jak się można domyślić, powieść Roche kończy się w momencie, kiedy Georg podczas wspólnego oglądania porno z żoną, rzuca od niechcenia imię wspólnego znajomego, z którym ewentualnie pozwoliłby żonie się przespać…

 

"Pokaż pupę!"


To tylko chore fantazje jakiejś niespełnionej kobiety, które lansują babskie pisma dla podbicia kabzy? Otwieram najnowszy – wydawałoby - się tygodnik opinii i co znajduję? Zwierzenia Aliny, 37-letniej pracownicy magistratu, która przekonuje, że podejście do wierności w związku można wypracować. „Dwa lata temu po raz pierwszy dała mężowi pieniądze na prostytutkę. - Z kupki domowych oszczędności sumiennie odliczyłam 100 zł i wręczając mu je, powiedziałam: „Idź chłopaku, kup sobie lody” - wspomina ze śmiechem. Była wtedy w szóstym miesiącu ciąży i na seks nie miała najmniejszej ochoty” - czytamy w artykule „Zdrada nasza powszednia” w najnowszym „Wprost”. Co na to mąż pani Aliny? „Na pomysł płatnych usług na początku reagował niechętnie, ale po wielu godzinach szczerych rozmów oboje stwierdzili, że warto spróbować. - Kocham go i znam jego potrzeby. Wiem, że zawsze po meczu testosteron zalewa mu mózg. Nie chciałam go zmuszać do abstynencji. Gdyby nie pomysł z agencją towarzyską, prędzej czy później by mnie zdradził, a to zawsze rodzi ryzyko zaangażowania psychicznego, a w konsekwencji rzuca cień na małżeństwo. Nie zniosłabym, gdyby mnie okłamywał i działał za moimi plecami. Wolałam kontrolować sytuację – zwierza się tygodnikowi.

 

Inny rozmówca „Wprost” Marek przyznaje: „Kasia ma duże potrzeby, po trzydziestce kobiety nabierają większej ochoty na seks. Mnie wystarczy raz na tydzień, ona chciałaby codziennie i coraz ostrzej, a ja nie mam ochoty na ekscesy. Zapytałem sam siebie: dlaczego miałbym pozbawiać ją przyjemności? Jako żona się spełnia, wspierając mnie we wszystkim, co robię, prowadząc dom i wychowując dzieci. To, że się zgadzam na jej seks z innymi facetami, jest największym dowodem miłości. I jeszcze bardziej cementuje nasz związek”.

 

Shit happens? W innym, rzekomo poważnym tygodniku, znalazłam wczoraj artykuł „Usłyszeć pisk tysiąca kobiet”, którego bohaterami byli zrzucający przed kobietami ciuszki chippendalesi. Widownia, przed którą tańczą rozmówcy Aleksandry Krzyżaniak-Gumowskiej to wygłodniałe, żądne męskiego ciała kobiety, które szarpią, gryzą, drapią, zachłannie rzucają się na tancerzy i rytmicznie skandują: „Pokaż pupę!”.

 

Doprawdy, takie są kobiety? Dzięki Bogu, po skończeniu tego tekstu ja mogę zebrać na stos te wszystkie „Wprosty”, „Cosmopolitany”, „Modlitwy waginy” i inne sadomasochistyczne opowiastki i spalić. Żal mi jednak tych wszystkich pań, które z rumieńcami na policzkach zaczytują się w tego typu lekturach. I jeszcze większy żal mam do tych pań (co ciekawe, autorkami takich bredni są najczęściej same kobiety!), które je piszą – dzięki nim właśnie utrwala się wizja kobiety nimfomanki, która myśli tylko i wyłącznie o penetrującym je na setki sposobów penisie.

 

Marta Brzezińska