„Śmierć nie istnieje. Spotkania kardiologa z niewytłumaczalnym i dowody na życie po życiu” dr Chauncey Crandall
„Dopóki na twoim elektrokardiogramie nie ma linii prostej, nie nadszedł jeszcze twój kres.”
Bóg z nami
W relacji Pisma Świętego narodziny pewnego dzieciątka w zwierzęcym żłóbku zwiastowało nadejście nowej ery „Boga pośród nas”. Kiedy Bóg Ojciec zesłał do tego świata Boga Swego Syna, niebo przestało tylko dotykać ziemi – zeszło na ziemię w osobie Jezusa! A kiedy Zmartwychwstały Chrystus wstąpił do nieba, Bóg Ojciec wyznaczył Ducha Świętego na naszego wiecznego Pocieszyciela i Przewodnika na tej ziemi, do czasu ponownego przyjścia Jezusa.
<<< KUP NIEZWYKŁĄ KSIĄŻKĘ ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE!!! A OTWORZĄ CI SIĘ OCZY!! >>>
W mojej rodzinie Bóg osobiście dał nam odczuć swoją obecność tak wiele razy i na tak wiele sposobów, że pewnie moglibyśmy samymi tymi opowieściami zapełnić całą książkę. Dwie z nich przychodzą mi na myśl w tej chwili.
Gdy chłopcy byli mali – mieli mniej więcej dziewięć lat – wybraliśmy się do Oksfordu w Anglii z wizytą do pewnej bardzo bogatej rodziny. Pewnego wieczoru, gdy już po ciemku wracaliśmy pożyczonym rodzinnym volvo z koncertu dwupasmową drogą, zacząłem wyprzedzać dieslowską ciężarówkę, emitującą spaliny z rury wydechowej. Nie miałem pojęcia, że zaraz z przodu zaczynał się ostry zakręt. Nie widziałem go i gdy wyprzedzałem ciężarówkę, jadąc przeciwległym pasem ruchu, wprost na nas wyjechał inny wóz. Nie miałem gdzie zjechać, bo obok na pasie jechała wyprzedzana ciężarówka. Chad zobaczył, co się dzieje, i krzyknął: „Jestem za młody, żeby umrzeć!”.
W następnej chwili, nie wiedzieć jak, nasz samochód znalazł się przed tą ciężarówką. Tak to właśnie wyglądało, jak gdyby ręka z nieba – albo aniołowie stróże – przenieśli to volvo w bezpieczne miejsce, bo nie było ziemskiego sposobu, abyśmy tego wieczora bezpiecznie dotarli z punktu A do punktu B. Żadne z nas w owej chwili w samochodzie nie było w stanie powiedzieć ani słowa. Duch Pański zstąpił na ziemię i przeniósł nas z jednego miejsca w drugie, jak Filipa (Dz 8, 39).
Jedno z moich najsilniejszych wspomnień wiąże się z czasem, gdy Deborah była w ciąży pozamacicznej tuż po moich klinicznych zajęciach rotacyjnych w Yale. W ciąży pozamacicznej, zwanej też ektopową, zapłodnione jajeczko rozwija się poza macicą, wewnątrz jajowodu, co zagraża nie tylko rozwojowi dziecka, ale i życiu matki. Zawsze konieczna jest interwencja chirurgiczna, i tym właśnie ciąża ektopowa różni się od poronienia.
Dla mnie i Deborah sytuacja była szczególnie bolesna – nie tylko dlatego, że tak długo staraliśmy się o dziecko, ale też dlatego, że widzieliśmy nasze dziecko na USG w siódmym tygodniu, z jego maleńkimi rączkami.
Kiedy Deborah została zabrana na zabieg i poddana narkozie, chirurg zrobił dokładnie to, co powinien przed cięciem: nacisnął lekko miejsce cięcia palcem. Kiedy jednak nacisnął brzuch mojej żony, cały zespół usłyszał dźwięk jakby wystrzału w środku, gdy pękł jej jajowód. Zatem to, co miało być tylko koniecznym zabiegiem chirurgicznym przemieniło się w sytuację krytyczną. Deborah krwawiła tak mocno, że w krótkim czasie zanikły jej podstawowe czynności życiowe; lekarze nie byli w stanie otworzyć jej dostatecznie szybko.
Nawet kiedy dostała dodatkową krew i udało się ustabilizować jej stan, był on tak krytyczny, że jeden z lekarzy po przyjściu do domu powiedział do żony: „Sądzę, że nie przeżyje”. Jednak pośród tego dramatu niebo objawiło się w wizji, która przemówiła z mocą do serca matki: gdy Deborah odzyskała świadomość po operacji, ujrzała ogromną wyciągniętą dłoń wyłaniającą się z chmur, z maleńkim dzieciątkiem w dłoni. Otwarta dłoń trzymająca noworodka skierowana była w jej stronę, jak gdyby chciała jej powiedzieć: „Mam twoje dziecko, całe i bezpieczne”. To dla Deborah był bardzo potrzebny znak, że Bóg wziął nasze dziecko pod swoją opiekę.
Doświadczyła tej obecności wiele lat później – choć w całkiem inny sposób – w dniu, w którym dowiedzieliśmy się o chorobie Chada. Przekazałem jej tę okropną wiadomość w naszej sypialni po powrocie do domu po obejrzeniu wyników syna w szpitalnym laboratorium. Moją pierwszą reakcją było: „Boże, jeśli jesteś prawdziwy, uzdrów mojego syna”. Deborah w odpowiedzi pobiegła do łazienki, zamknęła drzwi i uklękła przed Bogiem, błagając, aby to była pomyłka.
Po kilku chwilach Pan do niej przemówił: „Z Chadem będzie wszystko dobrze, ale ty musisz wyzbyć się strachu”. Nie była pewna, co znaczy „wszystko dobrze”, ale wyraźnie zrozumiała tę część ze strachem, poszła więc na schody werandy z tyłu domu, by się pomodlić. Spoglądając w nocne niebo późnego lata, prosiła: „Boże, jeśli to były Twoje słowa, a nie moje, zrób coś – rozświetl niebo”. I w tym momencie niebo przeszyła błyskawica.
Zdumiona, znów powiedziała: „O Boże, czy to Ty, czy też nadciąga deszcz? Jeśli to Ty, zrób to znowu”. I znów błyskawica rozświetliła na chwilę niebo. Na co znów powiedziała: „Panie, wybacz mi, że nie jestem dość bystra, ale jeśli to naprawdę Ty, zrób to raz jeszcze”. I po raz trzeci błyskawica przecięła niebo. A potem... nic. Deborah długo jeszcze siedziała na ganku, ale tego wieczora nie spadła ani kropla deszczu i nie było już więcej błyskawic.
Niektórzy nazwaliby to zbiegiem okoliczności, ale nie my. Była to po prostu pierwsza z wielu chwil, jakich doświadczyliśmy w czasie choroby Chada, mówiących nam: niebo widzi, niebo słyszy – pokazujących nam, że nie zostaliśmy pozostawieni sami sobie.
Fragment książki „Śmierć nie istnieje”, Wydawnictwo FRONDA 2016