"Opus Dei. Dobra nazwa, brzmiąca odpowiednio tajemniczo.  Autor thrillerów lepiej by tego nie wymyślił”- pisał Vittorio Messori.  Trudno nie zgodzić się z publicystą. Organizacja ta obrosła chyba większą ilością mitów niż pontyfikat Piusa XII czy śmierć JFK.  Również pop-kultura uwielbia podejmować temat tej „tajnej, mrocznej, wszechwładnej masonerii”, która jest zbrojnym ramieniem pazernego kleru. Najlepszym tego dowodem była młodzieżowa  książka i później film „Kod Leonarda Da Vinci”, gdzie przypominający postać z Batmana, mnich- albinos wysłany przez potężnych ludzi z Opus Dei, straszył widzów w sali kinowej niczym Jason z „Piątku 13”.  


Czarna legenda Opus Dei nie różni się znacząco od „Protokołów Mędrców Syjonu” i się świetnie sprzedaje na srebrnym ekranie czy na półkach księgarskich.  Jednak w USA wszedł w tym miesiącu na ekrany kin film o założycielu Opus Dei, św. Josemarí Escrivie. Obraz  „There Be Dragons” przedstawia inną twarz „Dzieła” i, demonizowanego na każdym kroku, ks. Escrivy. Jego twórcy przekonują, że film nie jest tylko dla katolików. „ To film w 100% o humanizmie. Pokazywaliśmy go ludziom wierzącym, ateistom, Azjatom, Amerykanom, Afrykanom i Europejczykom. Dotknął serca wszystkich ludzi”.- mówił jego producent Ignacio Gómez Sancha.


Uderzenie w czarną legendę

/

 „ Święci są ludźmi. To właśnie bycie ludźmi  powoduje, że stają się świętymi”- mówił kilka miesięcy temu  reżyser filmu, Ronald Joffe, który znany jest głównie ze znakomitej „Misji” z Robertem de Niro i Jeremy Ironsem.  Joffe utrzymuje, że jego film pokazuje, że „Boga można odnaleźć każdego dnia, nawet podczas wojny”. Akcja “There Be Dragons” jest właśnie osadzona podczas wojny domowej w Hiszpanii, podczas której hiszpańscy socjaliści, trockiści, anarchiści, syndykaliści i  komuniści wspierani przez Stalina chcieli wprowadzić w tym kraju “przodujący ustrój”.  „Ten okres był kluczowy w życiu  Josemari”- mówi reżyser, który nie opowiada się w filmie po żadnej ze stron walczących w hiszpańskiej wojnie domowej. Jednak samo już pokazanie jej w inny sposób niż uczynił to komunizujący mitoman i alkoholik Ernest Hemingway jest wartością samą w sobie. W pojęciu większości z tych Amerykanów, którzy w ogóle wiedzą cokolwiek o historii Europy, wojna w Hiszpanii w latach 1936-39 jawi się jako starcie postępowych, liberalno-lewicowych sił, które bohatersko przegrały wojnę z mrocznym faszystą, któremu pomagał  sam Adolf Hitler. W świadomości większości ludzi wojna domowa w Hiszpanii jest ukształtowana  przez obrazy Picassa, powieści wielkich pisarzy czy teksty Orwella, który notabene, ku niezadowoleniu lewicowych elit, opisał również zbrodnie komunistów.  Zresztą fakt sterowanych kłamstw na temat hiszpańskich antykomunistów ujawnił  również pisarz Artur Koestler, który sam był przez pewien czas komunistycznym propagandystą. W pamięci opinii publicznej pozostają więc tylko krwawe obrazy zbrodni sił antykomunistycznych, które oczywiście miały miejsce, choć w nie takim stopniu jak się je powszechnie przedstawia.  Niewielu ludzi pamięta natomiast o tysiącach  zamordowanych księży, palonych kościołach  czy brutalnej próbie wprowadzenia komunizmu, który gdyby się zakorzenił w Hiszpanii, najprawdopodobniej spowodowałby ,że żelazna kurtyna zapadłaby na piaskach plaż portugalskich  a nie w Berlinie.  


Łatwo również było wpisać komunistom w swoją znakomitą propagandę sączoną przez zachodnioeuropejskie lewicowe elity,  Kościół katolicki, który został ocalony przez siły antykomunistyczne od całkowitego zniszczenia i siłą rzeczy wpierał późniejsze autorytarne rządy generała Francisco Franco. Skoro zresztą udało się na podstawie jednej sztuki teatralnej, inspirowanej przez KGB, zniszczyć pamięć po honorowanym przez środowiska żydowskie w latach 50-tych papieżu Piusie XII i z człowieka, który uratował setki tysięcy Żydów przed zagładą zrobić milczącego sojusznika Hitlera, to nie można się dziwić, że obraz Opus Dei jako organizacji wyrosłej przy frankizmie jest, pisząc delikatnie, zniekształcony. Okazuje się jednak, że „There Be Dragons” może posłużyć jako świetne narzędzie do jego „wyprostowania”.

      

Film o miłości

/

„ Jeżeli musimy wybaczyć komuś  coś co spowodowało nam wielki ból to wiemy, że  kosztem tego wybaczenia jest wielka wewnętrzna walka, którą toczymy. Jednak to jest właśnie chrześcijańskie przesłanie i ta ciężka walka jest tego warta”- przekonuje reżyser filmu, który notabene sam siebie nazywa „chybotliwym agnostykiem”. Jego film opowiada historię przyjaźni  Josemarii Escrivy i Manolo Torresa, których rozdziela wojnadomowa, stawiając przyjaciół po dwóch stornach barykady.  Ich przyjaźń, kwestia poświęcenia i miłość bliźniego jest przewodnim motywem obrazu reżysera „Pól Śmierci”. Jednym z głównych motywów obrazu jest również przebaczenie, które Joffe nazywa „darem” i „głównym przesłaniem” chrześcijaństwa.


Film Joffego jest reklamowany hasłem „Każdy święty ma przeszłość”. Część środowisk katolickich było zaniepokojonych czy obraz nie będzie kolejną próbą zdyskredytowania Kościoła katolickiego. „ Mimo sloganów o „przeszłości” świętego, film nie prezentuje żadnych szokujących informacji o młodości Św. Josemarii Escrivy”- pisze recenzent w „The Huffington Post”.  Krytycy są podzieleni w ocenie obrazu. Część z nich pisze o płytkim przedstawieniu wojny domowej i wylewającym się ekranu patosie. Inni natomiast zwracają uwagę, że film skupia się nie na budzącym skrajne opinie konflikcie zbrojnym a na kwestii miłości i odkupienia.  Jednak najbardziej wymagający jego widzowie czyli katolicy są zgodni, że obraz odkłamuje w pewnym stopniu historię założyciela Opus Dei zaś sama fabuła opowiedziana przez Joffe jest przepełniona duchem chrześcijańskim. W marcu  na prywatnym pokazie w papieskim North American College w Rzymie film obejrzało około 150 osób, w tym 11 kardynałów. Ks. prałat Luis Clavell, który był konsultantem  przy realizacji obrazu przyznał, że Josemaría został w filmie znakomicie sportretowany. Jego zdaniem „uchwycono zarówno siłę jego charakteru, jak i zdolność do miłości i przebaczenia”.


„Kiedy ludzie go ( Escrive- przyp. Ł.A)  opluwali, obrzucali kamieniami, ciągle potrafił odwrócić się do nich z uśmiechem, kochać tych, którzy go prześladowali. W filmie padają z jego ust takie słowa: „Ale ciągle powinniśmy ich kochać”. I to jest coś… To brzmi dobrze, a tak naprawdę jest walką ze sobą, którą ludzie muszą stoczyć, i którą niektórzy wygrywają. To bardzo idealistyczne, ale to jest możliwe – są tacy ludzie.”- mówi odtwórczyni głównej żeńskiej roli w filmie, znana z przygód Bonda, piękna aktorka  Olga Kurylenko.  Film zresztą wpłynął na osobiste życie grającym w nim aktorów. Wes Bentley, znany z  oscarowego “American Beauty”, przyznaje, że dzięki roli Manolo zwrócił swoje serce ponownie w stronę chrześcijaństwa.  Aktor przez cztery lata walczył z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków i, jak sam przyznaje, to dzięki Jezusowi wyszedł z nałogu.  Jego wiara pogłębiła się gdy grał scenę, w której Manolo prosi o wybaczenie. Bentley opowiadał w „The Christian Post”  jak film zmienił jego percepcję świata i jego prywatne życie. Słowa aktora potwierdzają wierzące osoby, które film widziały. Przekonują oni, że „wojenny” plakat promujący film może zmylić widzów bowiem jest to dzieło religijne, będące nie tylko próbą innego spojrzenia na przeszłość założyciela Opus Dei, ale przede wszystkim apologią nauki Jezusa Chrystusa. Wydaje się, że to jest właśnie główna siła tego obrazu bowiem na zagubionych ludzi, którzy są ukształtowani przez modny antyklerykalizm najsilniej działa czyste przesłanie Jezusa z Nazaretu.   


Legendarny ksiądz, Fulton J. Sheen powiedział kiedyś, że tak naprawdę trudno jest znaleźć ludzi, którzy nienawidzą Kościoła katolickiego bowiem większość z nich nienawidzi „czegoś” co wydaje im się być  Kościołem katolickim.  Myślę, że tę mądrość można również odnieść do Opus Dei i samego Josemarii Escrivy. My dowiemy się o tym jesienią, gdy film zagości na polskich ekranach.


Łukasz Adamski