Rośnie liczba ofiar wtorkowego ataku chemicznego w Syrii. Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka szacuje liczbę zabitych na co najmniej 86, a inne źródła mówią o ponad stu ofiarach. Miejscowe szpitale nie są w stanie zaopiekować się wszystkimi rannymi. Winą za atak obarczana jest syryjska armia, ale wojskowi zaprzeczają.

Wtorkowy nalot na miasto Khan Shejkhun w prowincji Idlib jest najbardziej krwawym atakiem z użyciem broni chemicznej w Syrii od co najmniej trzech lat. Wśród ofiar nawet jedną trzecią mogą stanowić dzieci. Niektóre źródła mówią też o niemal pół tysiącu rannych. Syryjskie szpitale alarmują, że nie mają środków, potrzebnych, by zająć się poszkodowanymi. Część rannych trafiła na leczenie do Turcji.

Światowa Organizacja Zdrowia oraz Lekarze Bez Granic potwierdziły, że w nalocie użyto broni chemicznej. Podobnie mówią świadkowie. “Trzech naszych kolegów z Białych Hełmów było na miejscu zaraz po eksplozji pierwszego pocisku. Nie wiedzieli, że to był pocisk chemiczny i szybko stracili przytomność. Dobiegliśmy do nich i zaczęliśmy ewakuować rannych. Widzieliśmy pianę na ich ustach. Zabraliśmy dwójkę rannych, ale po chwili sami upadliśmy” - mówi Abed Nourelddeine z oddziału Białych Hełmów w Idlib.

Miejscowi aktywiści oraz Stany Zjednoczone i Wielka Brytania twierdzą, że nalotu dokonała armia prezydenta Baszara al-Asada. Przypominają, że Idlib to ostatnia syryjska prowincja, w której bronią się przeciwni Asadowi rebelianci. Syryjska armia odrzuca oskarżenia i twierdzi, że zbombardowała jedynie składy broni partyzantów, a w nich przechowywane były trujące substancje. Podobnie twierdzi Rosja, ale rebelianci odrzucają taką wersję.

Rada Bezpieczeństwa ONZ, której spotkanie zwołały wczoraj Francja i Wielka Brytania, nie zdołała uchwalić rezolucji w sprawie ataku, bo tekst dokumentu zawetowała Rosja.

Równocześnie jednak ONZ chce rozpocząć śledztwo w sprawie domniemanego popełnienia zbrodni wojennej w prowincji Idlib.

emde/IAR