Dlaczego Jezus mnie wybrał? Dlaczego otrzymałem od niego dar odrodzenia, choć spotkało mnie już tak wiele szczęścia? Wszędzie widzę nieszczęśliwych ludzi, bliskich, którzy otwarcie cierpią, tracą nadzieję, ponoszą niesprawiedliwe straty, dopada ich podstępna choroba, okrutne odmiany losu. Obserwuję bezsilny, jak wiją się w swoim smutku niczym żuczki na plecach, i zastanawiam się, dlaczego moje losy są znacznie łagodniejsze.

I to temu człowiekowi bez większych przejść Jezus ofiarował dar niewyjaśnialnego rezerwuaru miłości.

Czego ode mnie oczekuje? Co mogę zrobić w zamian?

Budząc się wcześnie rano, czasem nawet zmęczony i przejęty codziennymi troskami, muszę stwierdzić, że wiosna, która zadomowiła się w moim sercu, wciąż tu jest, utrwalając mój własny wewnętrzny kwiecień. Jestem jak kwiat, który otworzył się po długich latach wzrostu i korzysta z cudownych promieni słońca. Moje zmysły się rozwijają, przeciągają się, wzdychając z przyjemności i bólu.

Zachwycam się wszystkim, co mam, wszystkim, co widzę i tym, czego jeszcze nie widzę.

Zacząłem tę książkę i codziennie rano, pisząc ją, zanurzam się w falach szczęścia.

Ciekaw wszystkiego, co dotyczy Jezusa, kupuję sobie film Zeffirellego Jezus z Nazaretu[1], który oglądam wieczorem w łóżku, w kawałkach, na moim przenośnym odtwarzaczu DVD. Ten długi film telewizyjny przykuwa całą moją uwagę. W końcu rozumiem epizod, w którym Jezus mówi, że bogaczom trudniej będzie wejść do Królestwa Niebieskiego niż wielbłądowi przejść przez ucho igielne… Ten uderzający osąd, który wielokrotnie słyszałem, zawsze wydawał mi się niesprawiedliwym i arbitralnym potępieniem bogatych. Bezpodstawną oceną z góry. W rzeczywistości Jezus wypowiada to zdanie ze współczuciem. Bogaty i dobry człowiek pyta go, co powinien zrobić, by trafić do raju. Jezus patrzy na niego z rozczuleniem i proponuje mu, by ten sprzedał swoje dobra, rozdał je ubogim i poszedł za nim. To piękny plan, prawdziwe zaproszenie i zaszczyt… Ale okazuje się zbyt trudny dla tego człowieka, który nie potrafi zrezygnować ze wszystkich zgromadzonych bogactw i ja go rozumiem. Odchodzi zatem, rozczarowany. Jezus patrzy na niego dobrotliwie i stwierdza ze smutkiem, że bogatym jest trudniej wszystko porzucić niż biednym.

Innego wieczoru porusza mnie epizod z rzymskim centurionem. Mimo swojej ważnej rangi przychodzi on do Jezusa osobiście, prosić go, by ocalił chorego sługę, którego kocha jak syna. Choć Rzymianie są wrogami i najeźdźcami, Jezus natychmiast wstaje, by uzdrowić sługę rzymskiego centuriona w jego domu. Ten okazuje skromność, odpowiadając, że nie jest godzien przyjmować Jezusa w swoim domu, ale wystarczy, by ten powiedział jedno słowo, a sługa ozdrowieje. Wyjaśnia swoją myśl, precyzując, że on sam dzięki swojej pozycji wie, że jego rozkazy są spełniane przez żołnierzy, nawet jeśli jego samego nie ma obok, by mógł to zobaczyć na własne oczy. Jezus jest wyraźnie wzruszony. Odwraca się do idącego za nim tłumu i mówi: Zaprawdę powiadam wam: U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary[2].

W moim łóżku, obok śpiącej żony, płaczę. W ukryciu.

Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja…

Pojawia się światło! Tysiąc razy stykałem się z tym krótkim, rytualnym zdaniem, wypowiadanym przez księdza podczas Mszy św., ale nigdy go nie słuchałem, podobnie jak zdarza mi się spotykać tych samych ludzi i nie odzywać się do nich. Ale teraz opanowuje mnie światłość i łzy, ponieważ właśnie zrozumiałem, dlaczego historia centuriona tak bardzo mnie wzrusza: zdarzyło mi się dokładnie to samo. Od pierwszych słów wypowiedzianych przez nauczyciela mojego syna, aż po słowa katechetów, wystarczyło tylko słowo, bym został uzdrowiony. Jedno słowo, zagubione wśród wielu innych, przebiło mnie jak lanca przebija worek ryżu, pozwalając wysypać się powoli całej jego zawartości.

Myślę o członkach mojej wspólnoty, o katechetach, o hiszpańskim księdzu i czuję, że łączy mnie z nimi dług. To częściowo im zawdzięczam mój postęp.

Czasami – przeciwnie – czuję się uwolniony od ich autorytetu i szczęśliwy z tego powodu.

Moje życie mężczyzny żonatego, ojca, wspólnika, syna, brata, przyjaciela, obywatela, klienta, członka społeczeństwa, toczy się dalej swoim torem, jak gdyby nigdy nic. A w tym dobrze wypełnionym istnieniu czuję wyjątkową, sekretną więź z Jezusem, utajoną miłość, która za każdym razem gdy o niej myślę dostarcza mi krótkiego momentu intymnej radości, podczas którego ocieram czasami łzę wdzięczności. Rozumiem euforię tych, którzy angażują się w relację pozamałżeńską: myśl o kochance lub kochanku, który czeka w umówionym miejscu, musi dostarczać im podobnej przyjemności. Tyle że ja nie mam z jej powodu żadnego poczucia winy. Przeciwnie, moja więź mnie oczyszcza, sprawia, że staję się lepszy i potrafię bardziej kochać innych.

Czuję się jak kobieta kochająca, która z bijącym sercem oczekuje na progu kochanego mężczyzny, który wyjechał w podróż.

Mam tylko jeden lęk: taki, że utracę tę miłość, tę oślepiającą mnie łaskę. A gdyby to światło zgasło? Gdybym znów zanurzył się w ciemnościach złych wątpliwości? Wystarczyłby drobiazg, by zdeptać młody kwiat, który we mnie rośnie.

Czy mam starać się o łaskę, przyjmując pobożną postawę, okazując dobrą wolę? Czy nadszedł czas, bym zaczął czytać dzieła teologiczne? Kupuję ich kilka dla dodania sobie otuchy. Czy powinienem wrócić do wspólnoty, częściej chodzić do kościoła, zacząć nawracać innych?

Nie.

Wszystkie te możliwości wzmocnienia wiary wydają mi się próżne i sztuczne. Myślę, że nacisk i żałosne wysiłki niczemu nie służą. Przeciwnie, powinienem zawierzyć, mieć zaufanie do jego woli i nie zadawać zbędnych pytań.

Przez przypadek znalazłem w swojej biblioteczce Życie Jezusa François Mauriaca. To stare wydanie z dedykacją autora. Dostałem je wieki temu od rodziców i nigdy nie przeczytałem. Przeglądam tę książkę i zatrzymuję się na cytacie ze świętego Łukasza. Próbuje on opisać szczególny stan ducha Maryi, tej matki o prostym sercu, w jej relacji do syna, który żył w jej brzuchu, a którego los był tak niezwykły: Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.

Te proste słowa mnie zachwycają.

Jestem jak ta matka. Nieustannie rozważam i rozważam na nowo wszystkie te sprawy w moim sercu. Badam je delikatnie, jak głaszczę. Otaczam je największą czułością.

Wszystkie te sprawy… To jest dobrze powiedziane. Nie mógł­bym lepiej nazwać tego splotu niewidzialnych dóbr, drobnych zdarzeń, przypadkowych spotkań, które właśnie zmieniły moje życie na zawsze.

Thierry Bizot, ,,Anonimowy katolik'', wyd. Biały Kruk, Kraków 2017, s. 185-189


[1]     Jezus z Nazaretu, kostiumowy, odcinkowy film włosko-brytyjski z 1977 r. w reżyserii Franco Zeffirellego, wybitna ekranizacja Ewangelii [przyp. tłum.].

[2]     Mt 8, 10.