Właśnie wróciłem z dwóch obozów dla uchodźców. Piszę te słowa w stolicy Libanu, Bejrucie. W styczniu też byłem w takich obozach, tyle że w Iraku. Gdy słyszę u nas, w Polsce całe zastępy ludzi, którzy wypowiadają się na temat konieczności przyjęcia imigrantów na terytorium Rzeczpospolitej, od razu chętnie bym im poradził, aby najpierw odwiedzili uchodźców, najlepiej na własny koszt, a potem dopiero zabierali głos. Choć raczej ich nie przekonam: zwykle dyletanci wiedzą wszystko najlepiej.

Na początku roku w irackim Kurdystanie, w jego stolicy Erbilu (Irbilu) odwiedziłem uchodźców chrześcijańskich. Tym razem muzułmańskich. A ściślej: Palestyńczyków. To ważne rozróżnienie ‒ Syryjczycy uciekli ze swojego kraju niedawno, Palestyńczycy zaś koczują tu od dziesięcioleci. Przed wybuchem wojny domowej w Syrii było ich tutaj już ponad ćwierć miliona. Teraz ta liczba przekroczyła 300 tysięcy, bo kolejne kilkadziesiąt tysięcy rodaków Jasira Arafata przybyło z Syrii właśnie. Mają własny samorząd, którego nie uświadczysz w obozach dla Syryjczyków. Palestyńczycy mają też własne siły porządkowe: do obozów w Shatila czy w Burj Barajneh policja libańska nie wchodzi.

Najwięcej jest młodych i dzieciaków. Tu boom demograficzny trwa bez przerwy. W Burj Barajneh mieszka 300 kilkupokoleniowych rodzin, w sumie około 2000-2200 osób... A młodzi, w sytuacji gdy bezrobocie w kategorii wiekowej 16-24 lata wynosi blisko 60 procent, mają do wyboru dwie drogi: trudniejszą czyli ucieczkę do Europy i dużo łatwiejszą czyli radykalizację.

Nasz mikrobus pnie się w górę, potem skręca w lewo i jedziemy nadbrzeżem, landszafty słodkie, jak w kurorcie, jeszcze całkiem puste molo, za chwilę wjadę do obozów uchodźców, już nie będzie słodko, będzie gorzko. Długo jedziemy. Wreszcie na molo widać ludzi, grupy biegających, tym w obozach bieganie nie w głowie. Szerokie puste plaże z boiskami, spokojne morze, można odpoczywać tylko patrząc na błękit fal. Nic dziwnego, że skoro tak tu pięknie, ciepło i żyźnie, to toczy się brutalna wojna o wpływy, od dwóch lat nie można wybrać prezydenta, a wybuchy bomb i starcia nikogo nie dziwią. Skoro premier jest muzułmaninem (co prawda jest tylko kukiełką w rękach islamistów, ale mówią, że sympatyczną kukiełką), to głowa państwa musi być chrześcijaninem-maronitą. Tyle, że jest dwóch kandydatów, każdy popierany przez inne państwo (oczywiście muzułmańskie...) i wybrać go nie sposób. Ostatni spis ludności zrobiono w 1962 roku, a podział stanowisk w państwie oparto właśnie o niego. Ujawnienie zmian w strukturze demograficznej Libanu poprzez nowy spis groziłoby naruszeniem i tak kruchego status quo. Spis byłby niekorzystny przede wszystkim dla chrześcijan ‒ głównie oni emigrowali. Żeby te zachwiane na rzecz muzułmanów proporcje choć trochę zmienić, szef libańskiego MSZ-chrześcijanin wystąpił z inicjatywą nadania ponownie obywatelstwa emigrantom i ich potomkom.

Ale ofensywa islamu trwa. Chrześcijanie nie zapuszczają się do muzułmańskich dzielnic. Mówią, że nie odczuwają takiej potrzeby. Wyznawcy Allaha wręcz przeciwnie: kupują domy w chrześcijańskich kwartałach, przychodzą popatrzeć. Na co? Jeden z nich mówi szczerze: „na biegające kobiety”

Ryszard Czarnecki

tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (28.09.2016)