Kim są ludzie, którzy z zachowania rodem ze świata zwierząt czynią własną filozofię życia, ubierając ją w tyleż nośne, co głupie hasła wyzwolenia? Libertynizm strojący się w piórka oświecenia nie powinien być w przestrzeni publicznej akceptowany ze względu na swoją szaloną wprost szkodliwość społeczną. Państwo, tolerując głoszenie zła, popełnia fundamentalny błąd. I to się zemści.


Cechą człowieka cywilizowanego jest samokontrola. Niskie instynkty każdy powinien ująć w karby zdrowej moralności.  Na gruncie europejskim moralność tę wykłada od stuleci Kościół katolicki. Bezwstydna rozpusta istniała, owszem, zawsze – ale nigdy w chrześcijańskich dziejach naszego kontynentu nie manifestowano jej tak ostentacyjnie, jak teraz.

Powód tej zmiany jest prosty. Przez wieki Kościół pozostawał strażnikiem moralności publicznej głęboko szanowanym przez państwo. To, czego nauczał, było prawem. Kto je łamał, podlegał karze. Dzięki temu udało się na długo zachować pewne fundamentalne wartości, a wrodzone skłonności do ulegania zwierzęcym instynktom nie miały szansy zdominowania kultury. Niestety, Kościół stracił swój wpływ na politykę, a ta stała się domeną czysto świecką. Miecz państwa przestał karać za publiczne manifestowanie grzechu. Skutki są katastrofalne, a będą jeszcze gorsze. 

Na ulice wychodzą dziś ludzie, którzy całkowicie świadomie oddają się – przepraszam za słowo, ale wyraża istotę rzeczy - zbydlęceniu. Chcą być jak zwierzęta, z ulegania pierwotnym popędom czyniąc filozofię swojego życia. Nie interesują ich konsekwencje. Myślą tylko o swojej własnej źle pojętej wolności do przyjemności. Destrukcja małżeństwa – to dla nich postęp. Niechciana ciąża - to błachostka, przerywana aborcją. Skrzywdzone rozpadem rodziny dzieci – to zabobon.

Manifestowanie tej ohydnej demoralizacji uchodzi im płazem. Udają światłych: Przecież to, co w Polsce traktuje się wciąż jako radykalny feministyczny margines, w krajach zachodnich uchodzi za normę. Prezydenci niektórych państw publicznie prowadzają się z nałożnicami. Cudzołóstwo jest cnotą, rozpusta i sodomia modą. Wielu w Polsce ślepo wpatruje w podłe wzorce serwowane przez łże-intelektualistów, którzy, tak samo jak ich wyznawcy, oddają się rozpuście i tylko dla usprawiedliwienia własnego zezwierzęcenia ubierają prymitywizm w szaty mądrości.

„Ci ludzie nie wiedzą, co czynią. Na każdym kroku pokazują swoją histerię i głupotę […]. Uczestniczenie w ‘czarnych protestach’ jest jawnym nawoływaniem do morderstwa i jako takie powinno być karane prawnie. Ci ludzie powinni podlegać pod paragrafy, to nie ulega wątpliwości” – mówił niedawno portalowi Fronda.pl ks. Stanisław Małkowski. Trudno się z tym nie zgodzić.

Rezygnując z represjonowania publicznych manifestacji niemoralności i nawoływania do zabijania (sic!) popełniamy poważny błąd, który zemści się rozszerzaniem trucizny skrajnie libertynistycznych, antykulturowych prądów, podkopujących fundament bytu naszego narodu. Warto się nad tym szczerze zastanowić.

Słychać z różnych stron, że manifestujący nieskrępowaną swobodę seksualną i powiązane z nią patologie kompromitują się sami i stąd nie trzeba ich prawnie powstrzymywać. To fałszywa tolerancja. Na oczywiste zło nie należy biernie pozwalać w imię świętego spokoju. Jeżeli państwo nie będzie walczyć z demoralizacją, sprawy nie pójdą ku lepszemu, a degeneracja postąpi tak daleko, jak stało się to w innych krajach, dłużej od Polski trawionych chorobą libertynizmu. Jeżeli państwo nie podejmie żadnych działań, to zamiast rozwijać się, będziemy kulturowo płynąć wstecz, trafiając aż na manowce przedchrześcijańskiego prymitywizmu, dla którego szczytem marzeń jest wolność bez zahamowań i konsekwencji. To nie będzie już świat przytomnych ludzi, ale świat tępego obłędu. Tego chyba nie chcemy?

Paweł Chmielewski