Autorki przypominają, że w momencie, gdy opinia publiczna była pochłonięta dyskusją na temat podniesienia wieku emerytalnego, rodzime feministki milczały, a meritum ich działań nadal stanowią akcje na rzecz legalizacji aborcji.

 

"Główna różnica między polskim a zachodnim feminizmem bierze się z tego, że nasz ruch feministyczny wystartował z powodów historycznych z dużym opóźnieniem. Bo prawo do aborcji, in vitro, równość – to fundamentalne wartości dla feministek w każdym kraju. Dogmaty, których słuszności żadna nie podważa. Rzecz w tym, że dyskusja o aborcji przez większość krajów przetoczyła się w latach 60., 70., u nas zaś w debacie publicznej temat ten zaistniał dopiero na początku lat 90. wraz z ustawą o ochronie płudu ludzkiego. To była pierwsza konfrontacja raczkujących jeszcze środowisk feministycznych z Kościołem i prawicą" - przekonują Olczyk i Baranowska.

 

Małgorzata Bilska zauważa, że możliwość utraty praw zagwarantowanych przez komunistyczny system totalitarny na początku lat 90. została uznana za zamach na prawa kobiet, co przyczyniło się do powstania pierwszych organizacji feministycznych w Polsce. - Paradoks polega na tym, że Kościół miał niekwestionowane zasługi w walce o prawa człowieka. Był silny jak nigdzie w Europie. Od początku stał się więc głównym celem feministek walczących... o prawa kobiet jako prawa człowieka – mówi socjolog.

 

Autorki artykułu przypominają, że szwedzkie feministki zajmują się walką z prostytucją. Tamtejsze działaczki organizacji kobiecych doprowadziły nawet do wprowadzenia zakazu korzystania z usług seksualnych. "Polskie feministki na ten temat milczą. Gdyby wysunęły taki argument, stałyby się niemal automatycznie sojuszniczkami Kościoła, a to byłoby politycznie niewygodne" - twierdzą Olczyk i Baranowska.

 

Natomiast feministki ze Stanów Zjednoczonych aktywnie walczą z pornografią. Liderka środowisk kobiecych, zajmujących się tym problemem, Page Mellish uważa filmy porno za "przejaw męskiej kultury, w której kobieta jest wykorzystywana". Dziennikarki "Rzeczpospolitej" zauważają, że w tej sprawie polskie feministki również milczą.

 

Według Joanny Piotrowskiej, szefowej Feminoteki, rodzime działaczki wciąż muszą walczyć o aborcję czy in vitro, ponieważ "są to kwestie niezałatwione".

 

– W Stanach Zjednoczonych, gdzie feministki wywalczyły prawo do aborcji oraz bardzo nowoczesne przepisy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet, nieustannie toczy się dyskusja o ograniczeniu tych praw – mówi Piotrowska w rozmowie z "Rzeczpospolitą". – Tymczasem dla nas gorące tematy to ciągle aborcja, od 20 lat niezałatwiona z naszego punktu widzenia, i in vitro, które na Zachodzie jako problem w ogóle nie istniej – przekonuje pani prezes Feminoteki.

Dziennikarski "Rzeczpospolitej" zastanawiają się, czy Polki rzeczywiście potrzebują postulatów rodzimych feministek, skoro mimo 20 lat istnienia, organizacje walczące o prawa kobiet nadal wydają się zjawiskiem egzotycznym. "Może oczekują, by kobiety walczące o ich prawa zajęły się sprawami z ich punktu widzenia istotniejszymi, jak żłobki, przedszkola czy obecność na rynku pracy po urodzeniu dziecka. Właśnie to oderwanie od rzeczywistości i zideologizowanie przekazu, jego zbyt mocny przechył w lewo – to zarzuty często stawiane feministkom" - piszą autorki. Przypominają również o powstałym w 2009 roku Kongresie Kobiet, który miał odżegnać się od antyklerykalizmu, zerwać z radykalnym feminizmem i skupić się na promowaniu przedsiębiorczości wśród kobiet. "I to się częściowo udało. Z inicjatywy Kongresu w życie weszła choćby ustawa kwotowa gwarantująca kobietom 35 proc. miejsc na listach wyborczych do parlamentu. Po ostatnich wyborach okazało się jednak, że kwoty nie wpłynęły znacząco na obecność kobiet w parlamencie. Ich liczba wzrosła o zaledwie 3 punkty procentowe. W efekcie temat parytetów zniknął z debaty publicznej" - czytamy w "Rzeczpospolitej".

 

Cały artykuł znajduje się na portalu Rp.pl

 

AM